środa, 31 października 2012

Efekt!?...

"Piąta pora roku" została pomyślnie dostarczona do Osoby, która ten obiekt zamówiła. Została także przyjęta. Prace nad "Twoją liczbą"- w toku. A ponieważ obiekty, noszące wyżej wspomniane tytuły, stanowią dla mnie tezę i antytezę- powinienem dla własnego harmonijnego samopoczucia pokusić się o syntezę czyli wykonać jeszcze trzeci przedmiot, łączący cechy tamtych obu.
Biedna D. J.!... >;-)

sobota, 27 października 2012

Bieżąca dokumentacja.

"Piąta pora roku" przy świetle dziennym...




...i we właściwym użyciu, choć źródło światła jest słabsze od docelowego: moc 15 W.




piątek, 26 października 2012

Następny list w butelce.

"Piąta pora roku" ukończona. Obecnie się suszy. Nie będąc jednak pewnym czy ten obiekt zostanie zaakceptowany przez Osobę, która zleciła mi jego wykonanie (bo mi, na przykład, nie podoba się to, co wytworzyłem), rozpocząłem dziś prace nad egzemplarzem alternatywnym. Zatytułowałem go "Twoja liczba"... choć może, z racji użytych przy nim jednostek miar, ten tytuł powinien być pisany po niemiecku.
Dokumentacja wizualna- w najbliższym możliwym terminie.

czwartek, 25 października 2012

Odpowiednik listu, wysłanego w butelce.

Miałem nadzieję, że uda mi się ukończyć "Piątą porę roku" już dziś, ale czas, potrzebny na wyschnięcie lakieru, stwierdził coś innego. Niemniej jednak połączyłem na głucho wszystkie detale, nałożyłem drobne niespodzianki na każdą z pięciu ścian, zalakierowałem trzy z nich, a i kto wie czy nie będę mógł sprawdzić, jak ta rzecz reaguje na światło, emitowane ze źródła o mocy 15 W. Oraz zrobić bieżącą dokumentację. Niestety na razie mogę tylko skierować do osoby, która złożyła zamówienie, parę słów w stanowczo za słabo znanym mi języku:
"But not today.
 Hey,
 D. J.,
 Is it OK?" >;-(

niedziela, 21 października 2012

Bieżąca dokumentacja.

Powyżej: "Autoportret z trąbką", stan z 12.10.2012 (według ludzkiej rachuby czasu). Przez kolejne doby w ogóle tego nie tykałem, jako że od tego właśnie dnia wieczorem aż do dziś pracowałem nad zamówionym obiektem, któremu zdążyłem nadać tytuł- "Piąta pora roku". Poniżej wszystkie wypracowane do dzisiejszego południa detale, z czego ostatni jeszcze nie ukończony. A i, co paskudniejsze, pojawiło mi się kilka pomysłów na nowe wersje tego obiektu, prawdopodobnie harmonijniejsze aniżeli ten prototyp- oto i on, w stanie wciąż dość surowym:

środa, 17 października 2012

Retrospekcja.

Zapowiada się długi i cokolwiek chaotyczny wywód, prawdopodobnie przerywany licznymi dygresjami...
Od czego zacząć?
(Od początku, podpowiada pewien cichy głosik.)
Niech więc tak będzie.

Niedziela, pokój na pierwszym piętrze secesyjnej kamienicy. W rogu wnętrza- czarno-biały, lampowy telewizor. Przez głośnik dobiega rytmiczna, wesoła melodia, a na ekranie przewija się czołówka kolejnego odcinka tasiemcowego serialu, zakończona obrazem starej mapy, podpalonej od niezadrukowanej strony przez czyjąś złośliwą rękę.
Pomyślny zbieg okoliczności, nic więcej. Gdy Eddiemu Deanowi w Calla Bryn Sturgis stary, wredny sai Telford wydał się podobny do Bena Cartwrighta, od razu załapałem, o co chodzi.
Lata później: usłyszałem dźwięki, które wywołały w mojej głowie wizję rozległych przestrzeni, ostrej akcji i czegoś jeszcze, nieuchwytnego, jakby... wzniosłości? A jednocześnie wyczuwałem, że w grę wchodzi wymierzenie sprawiedliwości czyli coś, co wyznająca szkodliwe mity jednostka ludzka nazwałaby zapewne okrutnym odwetem. Te dźwięki składały się na ścieżkę muzyczną do widowiska pod tytułem "Dobry, zły i brzydki" autorstwa Eniusza Morricone.
Lektura książki Czesława Michalskiego "Western" powiadomiła mnie o istnieniu podgatunku, zwanego spaghetti-westernem. Autor z typowym dla PRL-u zafałszowaniem ubolewał nad okrucieństwem i przemocą, jakimi ponoć zwykły epatować takie produkcje, przy czym nazwisko Sergiusza Leone powtarzało się tam wiele razy.
Wkrótce potem natknąłem się na "Garść dynamitu" tegoż ostatniego twórcy... i wpadłem w ciężki zachwyt, bo dowiedziałem się, że w westernie może się pojawić motocykl, ciężki karabin maszynowy i samochód pancerny.
 (A szturm rodziny Mirandy na bank w Mesa Verde do dziś pozostaje dla mnie przykładem mistrzostwa reżyserii- idealnego zgrania muzyki, dźwięku, ruchu, montażu, światła, kolorów, akcji i pozostałych [a są jakieś jeszcze?] środków wyrazu, którymi film może oddziaływać na odbiorcę.)
Mijają lata. Moje ciało wchodzi w wiek bliski temu, po osiągnięciu którego ponoć wedle urzędowych kategorii jest się osobą dojrzałą (czyli gotową do spożycia, che, che). Wall of Voodoo wydaje płytę- drugą i ostatnią w swej karierze- zatytułowaną "Call of the West", "Zew Zachodu". Znów mam tę wizję wielkich przestrzeni i ostrej akcji, ale używane przez tych geniuszy instrumenty elektroniczne sugerują, że ta akcja miałaby więcej wspólnego z sci-fi niż z tradycyjnym westernem.
(Będę musiał sprawdzić czy tekst "Mexican Radio" nie ma więcej punktów stycznych z drugą stroną "Miasteczka Salem" niż mi się wydaje. I co to za "Mr. Mears", któremu pewna Wybitna Artystka dedykowała płytę pod tytułem "Lionheart"?)
Chociaż... interpretacja "Ring of Fire" Johnny'ego Casha, zwanego też "Mężczyzną w czerni", dokonana przez WoV, zastrzeliła mnie na miejscu. Te dźwięki były jak uderzenia iskier elektrycznych, nadal takie są, a to, co dodali na końcu, te przerażające, nieharmonijne akordy, jakby rozpadanie się na kawałki czyjegoś umysłu...
(czyżby dźwięki świata, idącego naprzód?)
...do tej pory tkwią w mojej pamięci, niedawno odnalezione w Sieci.
Kilka lat potem: zaczynam rozważać jak się ma literatura fantasy do szacownej broni, zwanej sześciostrzałowcem. Na rozważaniach się kończy.
O istnieniu pisarza, zwanego Stephenem Kingiem, dowiedziałem się czytając przypadkiem recenzję "Lśnienia" Kubricka w pewnym PRL-owskim czasopiśmie; pamiętam, że pomyślałem sobie, iż zapewne upłynie mnóstwo czasu zanim poznam jakiekolwiek dzieło pierwszego z tych dwóch artystów. O ile w ogóle państwo ludowe na to pozwoli. Ale czy to rzeczywiście był przypadek?
(Kto powiedział, że przypadek zrobił sobie wakacje? Eddie czy Susannah? I czy było to w "Wilkach z Calla", czy w innym tomie?)
Początek XXI wieku. Sen o powieści autorstwa Kinga. Tytułu nie poznałem. Bohaterowie: znerwicowany pisarz, gruba, brzydka kobieta o wrażliwej duszy i jej mąż, biznesman o skłonnościach do znęcania się, absolutnie niewrażliwy na cierpienia innych osób. Klasyczny trójkąt. Zapamiętany cytat: "Ludzie dzielą się na dwa rodzaje. Pistolety i maszyny do szycia." W "Rose Madder" pojawił się bohater nieco podobny do tego biznesmana, w ostatnim utworze z "Czarnej, bezgwiezdnej nocy" również, ale twórca "Lśnienia" takiego utworu jak ten przyśniony raczej chyba jeszcze nie napisał. Chociaż... w "Jak pisać" znalazłem tytuł opowiadania, też nie wiem czy ono istnieje.
"Dwa typy ludzi".
Później. Kupuję "Wszystko jest względne". I znajduję tam "Siostrzyczki z Elurii". I Powolne Mutanty, jakoś dziwnie kojarzące mi się z genialną cRPG "Fallout". Postanawiam poznać dalszy ciąg.
Od trzeciego tomu "Mrocznej Wieży" (mówię tu o pierwszym, polskojęzycznym wydaniu tego cyklu) byłem regularnie powiadamiany o pojawianiu się na rynku kolejnych ksiąg. Powiadomienia przybierały formę snów.
Oto przypadki, które udało mi się zapamiętać.
"Czarnoksiężnik i kryształ". Czytam ogłoszenia w gazecie, a jedno z nich to "Teraz mnie szukaj. Chwilowo zaginiony..." i tu następował podpis, imię i nazwisko bohatera cyklu.
"Pieśń Susannah". Bohater siedzi oparty o ścianę jaskini, na zewnątrz- wygwieżdżona noc ponad skałami, on zaś pisze list, trzymając papier na sfatygowanej, skórzanej torbie. Później: wchodzę do tej jaskini i czytam to pismo, adresowane do mnie, choć jego autor zniknął.
(Akcja "Pieśni" zawiązuje się w Jaskini Przejścia.)
Tom siódmy. W dniu ukazania się tej książki w USA śni mi się siwowłosy ksiądz, czmychający przed długokłymi, człekopodobnymi istotami na drogi niedostępne dla jego prześladowców.
Rankiem, poprzedzającym zdobycie przeze mnie tej pozycji, wyśniło mi się- między innymi- słowo w Wysokiej Mowie, którego przedtem nie znałem.
Ka's ka.
Znalazłem je tego samego dnia w VII tomie "Mrocznej Wieży". Strona 425 wydania pierwszego. Werset 15, licząc od góry.
"Prorok". "Minstrel".
A może po prostu "twórca"?
Myślałem wtedy, że coś nieharmonijnego dzieje się z moim i tak już mocno pokręconym umysłem.
Potem czas mijał, zaszło kilka godnych pożałowania wydarzeń, ja zaś uznałem, że magia się wyczerpała, bądź, ujmując to w języku Świata Pośredniego, glammer zanikł.
W ubiegły poniedziałek, 15.10.2012 znów odwiedził mnie we śnie sai Deschain. Chodził nerwowo po grzbiecie pustynnej wydmy, wiatr szarpał mu znoszone, wypłowiałe ubranie... a ten nauczyciel kręcił młynka rewolwerem w lewej dłoni, jakby próbował zachęcić mnie do pośpiechu silniej, aniżeli zwykłym u niego gestem drugiej, tej okaleczonej ręki.
Co jest grane?!- pomyślałem.
Pamiętałem bowiem, że King zapowiadał ukazanie się następnego tomu tej w-tej-chwili-już-nie-heptalogii, zatytułowanego "Wiatr przez dziurkę od klucza".
Wieczorem sprawdziłem rzecz w Sieci...
...i okazało się, że ta książka ma pojawić się w polskich księgarniach 17.10.2012.
Czyli dziś.
Biłem się z myślami, bo moje zasoby złota i srebra (ba, a nawet zwykłych miedziaków, ano tak) są mocno ograniczone, ale...
Dzisiejszego przedpołudnia jeden z moich przełożonych nazwał jednego z mych towarzyszy niedoli "biednym Tomkiem", jako że ten mędrzec w rzeczy samej Tomasz ma na imię.
Zacząłem kojarzyć.
"Biedny Tomek"?!
Toć tak właśnie przezwał się Edgar w "Królu Learze" Shakespeare'a!
A jedna z jego przyśpiewek symulanckich brzmiała:
"Childe Roland to the Dark Tower came,
 His word was still: fie, foh and fum,
 I smell the blood of an Britishman"
Z tej przyśpiewki Browning wysnuł cały poemat.
Podstawę dla cyklu Kinga.
To musiał być znak. Skierowany do mnie.
Nie wytrzymałem.
Gdy czekałem na  tramwaj, moją uwagę zwrócił napis, wykonany farbą w aerozolu, wątpliwa ozdoba budki przystankowej.
"Zaklęty krąg".
(Brakowało tylko podpisu: "Bango Skank".
Jak mawiał Eddie: "co krąży- powraca".)
"Wiatr przez dziurkę od klucza" stoi teraz u mnie na półce. Połknięty w całości w dniu dzisiejszym, choć próbowałem się powstrzymać... z drugiej strony nie mam przecież gwarancji, że jutro udałoby mi się wrócić do tej opowieści, prawda?
(Pominąłem mnóstwo faktoidów, jakie mógłbym jeszcze zawrzeć w tej retrospekcji, tylko, że musiałbym wtedy siedzieć nad nią do rana.)
Magia nadal działa.
I tylko doskwiera mi to, że nie potrafię nijak wytłumaczyć tych sennych powiadomień. Nijak? Nie. Nie potrafię ich wytłumaczyć r_a_c_j_o_n_a_l_n_i_e.
Mogę co najwyżej przypomnieć sobie jedno ze słów Wysokiej Mowy.
Ka.



wtorek, 16 października 2012

poniedziałek, 15 października 2012

Krok naprzód.

Tworzona przez piątek, sobotę i niedzielę [a także przeze mnie>;)]  próbka wypełnienia powierzchni została dziś zaakceptowana przez Osobę, która zleciła mi stworzenie obiektu. Jeśli utrzymam dotychczasowe tempo robót, powinienem dość szybko je ukończyć. Dokumentacja wizualna- w najbliższym możliwym terminie, jako że chciałbym to zamówienie wypełnić możliwie najprędzej, toteż wykorzystuję na nie cały dostępny mi czas.

sobota, 13 października 2012

Od 8.00 do 18.30...

...z przerwami na podtrzymanie funkcji organizmu siedziałem nad zamówionym w miniony czwartek obiektem, a wynik na razie wydaje mi się niewielki.
Ale, jak mawia Edgar Freemantle, "dam sobie radę".
A przynajmniej spróbuję.

niedziela, 7 października 2012

Nietypowa (?) reakcja.

Zmusiłem się wczoraj do obejrzenia "Cosia" z 2011 roku. Owszem, zrobione toto zręcznie, parę spraw wyjaśniło (jak choćby nadpalone zwłoki z rozdwojoną, rozdziawioną gębą czy też zamrożony samobójca w norweskiej bazie), ale w porównaniu z filmem autorstwa Carpentera... cóż, mogę powtórzyć tylko opinię Wyspiańskiego o Asnyku: taki wypchany orzeł. Dziób ma, pióra ma, skrzydła ma... tylko polecieć nie da rady.
Nadtoż paskudne zapożyczenie z cyklu o ksenomorfach. Przysysające się do brodatych buziek Norwegów, popiskujące wesoło rąsie ewidentnie wzorowane były na kijankach z filmów Scotta, Camerona, Finchera (jak ja go nie lubię!) i Jeuneta.
A i napomknąć o pewnej powtarzalności wewnątrz filmu wypada: u Carpentera każda manifestacja nieposkromionej żywotności zmiennokształtnego przybysza wyglądała inaczej. Tymczasem w tym, co obejrzałem wczoraj, owe rąsie wystąpiły więcej niż raz, a i dwoje spośród skandynawskich ofiar asymilacji rozpuknęło się w niemal identyczną, mackowato- zębatą formę.
Rzemiosło- tak. Sztuka? Nie.
Poszperałem sobie dziś w zasobach Sieci, usiłując naświetlić temat. I okazało się, że przeczucia mnie nie myliły.
Nie pamiętam już czy obejrzałem najpierw na zajeżdżonej wideokasecie film reżysera "Ucieczki z Nowego Yorku", czy wysłuchałem nadawanej o 23. 50 w dawnej radiowej "Trójce" powieści Lovecrafta "W górach szaleństwa". Czytał nieżyjący już Zbigniew Zapasiewicz- to pamiętam. Jak również to, że tekst nie bardzo mu "leżał", tłumaczenie pozostawiało co nieco do życzenia, aktor odczytał wyraz "steatyt" z błędem, który następnie znalazłem w wersji drukowanej, a całość była po lovecraftowsku zepsuta. Ano tak, to pamiętam znakomicie (he, he). Tylko...
Shoggoth. Inteligentny, agresywny beztkankowiec, mogący przekształcać swoje ciało w niemal dowolny sposób, wypączkowując zeń np. potrzebne w danej sytuacji narzędzia.
Jakoś mi się dziwnie podobny do tej istoty wydał ów nieszczęsny pilot/pasażer wmrożonego w antarktyczny lodowiec latającego spodka. Antarktyczny? Hm! Miejsce akcji też przecie to samo!
A dziś dowiedziałem się, że krótka powieść Lovecrafta zainspirowała Campbella do stworzenia "Who Goes There?", na podstawie którego to opowiadania nakręcono i film Nyby'ego, i bliższą Campbellowskiego oryginału wersję Carpentera, i "prequel" (obrzydliwy anglicyzm, ale cóż począć, "poprzedzacz" brzmi jakoś sztucznie) z 2011 roku.
Natomiast oczekując na film pooglądałem sobie w Sieci fragmenty okrzyczanych dziewiętnastym cudem świata, współczesnych filmów grozy. Głównie dalekowschodniej proweniencji.
I dziwnie mi się zrobiło.
Ot, choćby coś pod tytułem "Klątwa Ju-On". Zobaczyłem, jak po schodach spełza na czworakach zabiedzona Azjatka o bladej cerze, pięknych oczach, cośkolwiek błędnym wyrazie ogólnie ślicznej twarzy i ustach, wyglądających, jakby oczekiwały wyjątkowo długiego kontaktu z jamą ustną osobnika płci męskiej. 
Prezentowała się jako coś niebezpiecznie bliskiego mojego ideału kobiecej urody...
No, jeśli to ma być straszne, to ja jestem Mordred Deschain II. Pomyślałem, że miło byłoby tę nieszczęśnicę umyć, osuszyć, uczesać, nakarmić, opakować w kilka warstw tkanin słabo przepuszczających powietrze(!)... mmm... a potem złożyłbym ją sobie w ofierze ku mojej czci. Uuu, rozmarzyłem się, choć poniedziałek obrzydliwie blisko...

Zaraz, a przypadkiem nie wyrastają mi dwie dodatkowe pary odnóży?>;-)

piątek, 5 października 2012