Zmusiłem się wczoraj do obejrzenia "Cosia" z 2011 roku. Owszem, zrobione toto zręcznie, parę spraw wyjaśniło (jak choćby nadpalone zwłoki z rozdwojoną, rozdziawioną gębą czy też zamrożony samobójca w norweskiej bazie), ale w porównaniu z filmem autorstwa Carpentera... cóż, mogę powtórzyć tylko opinię Wyspiańskiego o Asnyku: taki wypchany orzeł. Dziób ma, pióra ma, skrzydła ma... tylko polecieć nie da rady.
Nadtoż paskudne zapożyczenie z cyklu o ksenomorfach. Przysysające się do brodatych buziek Norwegów, popiskujące wesoło rąsie ewidentnie wzorowane były na kijankach z filmów Scotta, Camerona, Finchera (jak ja go nie lubię!) i Jeuneta.
A i napomknąć o pewnej powtarzalności wewnątrz filmu wypada: u Carpentera każda manifestacja nieposkromionej żywotności zmiennokształtnego przybysza wyglądała inaczej. Tymczasem w tym, co obejrzałem wczoraj, owe rąsie wystąpiły więcej niż raz, a i dwoje spośród skandynawskich ofiar asymilacji rozpuknęło się w niemal identyczną, mackowato- zębatą formę.
Rzemiosło- tak. Sztuka? Nie.
Poszperałem sobie dziś w zasobach Sieci, usiłując naświetlić temat. I okazało się, że przeczucia mnie nie myliły.
Nie pamiętam już czy obejrzałem najpierw na zajeżdżonej wideokasecie film reżysera "Ucieczki z Nowego Yorku", czy wysłuchałem nadawanej o 23. 50 w dawnej radiowej "Trójce" powieści Lovecrafta "W górach szaleństwa". Czytał nieżyjący już Zbigniew Zapasiewicz- to pamiętam. Jak również to, że tekst nie bardzo mu "leżał", tłumaczenie pozostawiało co nieco do życzenia, aktor odczytał wyraz "steatyt" z błędem, który następnie znalazłem w wersji drukowanej, a całość była po lovecraftowsku zepsuta. Ano tak, to pamiętam znakomicie (he, he). Tylko...
Shoggoth. Inteligentny, agresywny beztkankowiec, mogący przekształcać swoje ciało w niemal dowolny sposób, wypączkowując zeń np. potrzebne w danej sytuacji narzędzia.
Jakoś mi się dziwnie podobny do tej istoty wydał ów nieszczęsny pilot/pasażer wmrożonego w antarktyczny lodowiec latającego spodka. Antarktyczny? Hm! Miejsce akcji też przecie to samo!
A dziś dowiedziałem się, że krótka powieść Lovecrafta zainspirowała Campbella do stworzenia "Who Goes There?", na podstawie którego to opowiadania nakręcono i film Nyby'ego, i bliższą Campbellowskiego oryginału wersję Carpentera, i "prequel" (obrzydliwy anglicyzm, ale cóż począć, "poprzedzacz" brzmi jakoś sztucznie) z 2011 roku.
Natomiast oczekując na film pooglądałem sobie w Sieci fragmenty okrzyczanych dziewiętnastym cudem świata, współczesnych filmów grozy. Głównie dalekowschodniej proweniencji.
I dziwnie mi się zrobiło.
Ot, choćby coś pod tytułem "Klątwa Ju-On". Zobaczyłem, jak po schodach spełza na czworakach zabiedzona Azjatka o bladej cerze, pięknych oczach, cośkolwiek błędnym wyrazie ogólnie ślicznej twarzy i ustach, wyglądających, jakby oczekiwały wyjątkowo długiego kontaktu z jamą ustną osobnika płci męskiej.
Prezentowała się jako coś niebezpiecznie bliskiego mojego ideału kobiecej urody...
No, jeśli to ma być straszne, to ja jestem Mordred Deschain II. Pomyślałem, że miło byłoby tę nieszczęśnicę umyć, osuszyć, uczesać, nakarmić, opakować w kilka warstw tkanin słabo przepuszczających powietrze(!)... mmm... a potem złożyłbym ją sobie w ofierze ku mojej czci. Uuu, rozmarzyłem się, choć poniedziałek obrzydliwie blisko...
Zaraz, a przypadkiem nie wyrastają mi dwie dodatkowe pary odnóży?>;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz