Zapowiada się długi i cokolwiek chaotyczny wywód, prawdopodobnie przerywany licznymi dygresjami...
Od czego zacząć?
(Od początku, podpowiada pewien cichy głosik.)
Niech więc tak będzie.
Niedziela, pokój na pierwszym piętrze secesyjnej kamienicy. W rogu wnętrza- czarno-biały, lampowy telewizor. Przez głośnik dobiega rytmiczna, wesoła melodia, a na ekranie przewija się czołówka kolejnego odcinka tasiemcowego serialu, zakończona obrazem starej mapy, podpalonej od niezadrukowanej strony przez czyjąś złośliwą rękę.
Pomyślny zbieg okoliczności, nic więcej. Gdy Eddiemu Deanowi w Calla Bryn Sturgis stary, wredny sai Telford wydał się podobny do Bena Cartwrighta, od razu załapałem, o co chodzi.
Lata później: usłyszałem dźwięki, które wywołały w mojej głowie wizję rozległych przestrzeni, ostrej akcji i czegoś jeszcze, nieuchwytnego, jakby... wzniosłości? A jednocześnie wyczuwałem, że w grę wchodzi wymierzenie sprawiedliwości czyli coś, co wyznająca szkodliwe mity jednostka ludzka nazwałaby zapewne okrutnym odwetem. Te dźwięki składały się na ścieżkę muzyczną do widowiska pod tytułem "Dobry, zły i brzydki" autorstwa Eniusza Morricone.
Lektura książki Czesława Michalskiego "Western" powiadomiła mnie o istnieniu podgatunku, zwanego spaghetti-westernem. Autor z typowym dla PRL-u zafałszowaniem ubolewał nad okrucieństwem i przemocą, jakimi ponoć zwykły epatować takie produkcje, przy czym nazwisko Sergiusza Leone powtarzało się tam wiele razy.
Wkrótce potem natknąłem się na "Garść dynamitu" tegoż ostatniego twórcy... i wpadłem w ciężki zachwyt, bo dowiedziałem się, że w westernie może się pojawić motocykl, ciężki karabin maszynowy i samochód pancerny.
(A szturm rodziny Mirandy na bank w Mesa Verde do dziś pozostaje dla mnie przykładem mistrzostwa reżyserii- idealnego zgrania muzyki, dźwięku, ruchu, montażu, światła, kolorów, akcji i pozostałych [a są jakieś jeszcze?] środków wyrazu, którymi film może oddziaływać na odbiorcę.)
Mijają lata. Moje ciało wchodzi w wiek bliski temu, po osiągnięciu którego ponoć wedle urzędowych kategorii jest się osobą dojrzałą (czyli gotową do spożycia, che, che). Wall of Voodoo wydaje płytę- drugą i ostatnią w swej karierze- zatytułowaną "Call of the West", "Zew Zachodu". Znów mam tę wizję wielkich przestrzeni i ostrej akcji, ale używane przez tych geniuszy instrumenty elektroniczne sugerują, że ta akcja miałaby więcej wspólnego z sci-fi niż z tradycyjnym westernem.
(Będę musiał sprawdzić czy tekst "Mexican Radio" nie ma więcej punktów stycznych z drugą stroną "Miasteczka Salem" niż mi się wydaje. I co to za "Mr. Mears", któremu pewna Wybitna Artystka dedykowała płytę pod tytułem "Lionheart"?)
Chociaż... interpretacja "Ring of Fire" Johnny'ego Casha, zwanego też "Mężczyzną w czerni", dokonana przez WoV, zastrzeliła mnie na miejscu. Te dźwięki były jak uderzenia iskier elektrycznych, nadal takie są, a to, co dodali na końcu, te przerażające, nieharmonijne akordy, jakby rozpadanie się na kawałki czyjegoś umysłu...
(czyżby dźwięki świata, idącego naprzód?)
...do tej pory tkwią w mojej pamięci, niedawno odnalezione w Sieci.
Kilka lat potem: zaczynam rozważać jak się ma literatura fantasy do szacownej broni, zwanej sześciostrzałowcem. Na rozważaniach się kończy.
O istnieniu pisarza, zwanego Stephenem Kingiem, dowiedziałem się czytając przypadkiem recenzję "Lśnienia" Kubricka w pewnym PRL-owskim czasopiśmie; pamiętam, że pomyślałem sobie, iż zapewne upłynie mnóstwo czasu zanim poznam jakiekolwiek dzieło pierwszego z tych dwóch artystów. O ile w ogóle państwo ludowe na to pozwoli. Ale czy to rzeczywiście był przypadek?
(Kto powiedział, że przypadek zrobił sobie wakacje? Eddie czy Susannah? I czy było to w "Wilkach z Calla", czy w innym tomie?)
Początek XXI wieku. Sen o powieści autorstwa Kinga. Tytułu nie poznałem. Bohaterowie: znerwicowany pisarz, gruba, brzydka kobieta o wrażliwej duszy i jej mąż, biznesman o skłonnościach do znęcania się, absolutnie niewrażliwy na cierpienia innych osób. Klasyczny trójkąt. Zapamiętany cytat: "Ludzie dzielą się na dwa rodzaje. Pistolety i maszyny do szycia." W "Rose Madder" pojawił się bohater nieco podobny do tego biznesmana, w ostatnim utworze z "Czarnej, bezgwiezdnej nocy" również, ale twórca "Lśnienia" takiego utworu jak ten przyśniony raczej chyba jeszcze nie napisał. Chociaż... w "Jak pisać" znalazłem tytuł opowiadania, też nie wiem czy ono istnieje.
"Dwa typy ludzi".
Później. Kupuję "Wszystko jest względne". I znajduję tam "Siostrzyczki z Elurii". I Powolne Mutanty, jakoś dziwnie kojarzące mi się z genialną cRPG "Fallout". Postanawiam poznać dalszy ciąg.
Od trzeciego tomu "Mrocznej Wieży" (mówię tu o pierwszym, polskojęzycznym wydaniu tego cyklu) byłem regularnie powiadamiany o pojawianiu się na rynku kolejnych ksiąg. Powiadomienia przybierały formę snów.
Oto przypadki, które udało mi się zapamiętać.
"Czarnoksiężnik i kryształ". Czytam ogłoszenia w gazecie, a jedno z nich to "Teraz mnie szukaj. Chwilowo zaginiony..." i tu następował podpis, imię i nazwisko bohatera cyklu.
"Pieśń Susannah". Bohater siedzi oparty o ścianę jaskini, na zewnątrz- wygwieżdżona noc ponad skałami, on zaś pisze list, trzymając papier na sfatygowanej, skórzanej torbie. Później: wchodzę do tej jaskini i czytam to pismo, adresowane do mnie, choć jego autor zniknął.
(Akcja "Pieśni" zawiązuje się w Jaskini Przejścia.)
Tom siódmy. W dniu ukazania się tej książki w USA śni mi się siwowłosy ksiądz, czmychający przed długokłymi, człekopodobnymi istotami na drogi niedostępne dla jego prześladowców.
Rankiem, poprzedzającym zdobycie przeze mnie tej pozycji, wyśniło mi się- między innymi- słowo w Wysokiej Mowie, którego przedtem nie znałem.
Ka's ka.
Znalazłem je tego samego dnia w VII tomie "Mrocznej Wieży". Strona 425 wydania pierwszego. Werset 15, licząc od góry.
"Prorok". "Minstrel".
A może po prostu "twórca"?
Myślałem wtedy, że coś nieharmonijnego dzieje się z moim i tak już mocno pokręconym umysłem.
Potem czas mijał, zaszło kilka godnych pożałowania wydarzeń, ja zaś uznałem, że magia się wyczerpała, bądź, ujmując to w języku Świata Pośredniego, glammer zanikł.
W ubiegły poniedziałek, 15.10.2012 znów odwiedził mnie we śnie sai Deschain. Chodził nerwowo po grzbiecie pustynnej wydmy, wiatr szarpał mu znoszone, wypłowiałe ubranie... a ten nauczyciel kręcił młynka rewolwerem w lewej dłoni, jakby próbował zachęcić mnie do pośpiechu silniej, aniżeli zwykłym u niego gestem drugiej, tej okaleczonej ręki.
Co jest grane?!- pomyślałem.
Pamiętałem bowiem, że King zapowiadał ukazanie się następnego tomu tej w-tej-chwili-już-nie-heptalogii, zatytułowanego "Wiatr przez dziurkę od klucza".
Wieczorem sprawdziłem rzecz w Sieci...
...i okazało się, że ta książka ma pojawić się w polskich księgarniach 17.10.2012.
Czyli dziś.
Biłem się z myślami, bo moje zasoby złota i srebra (ba, a nawet zwykłych miedziaków, ano tak) są mocno ograniczone, ale...
Dzisiejszego przedpołudnia jeden z moich przełożonych nazwał jednego z mych towarzyszy niedoli "biednym Tomkiem", jako że ten mędrzec w rzeczy samej Tomasz ma na imię.
Zacząłem kojarzyć.
"Biedny Tomek"?!
Toć tak właśnie przezwał się Edgar w "Królu Learze" Shakespeare'a!
A jedna z jego przyśpiewek symulanckich brzmiała:
"Childe Roland to the Dark Tower came,
His word was still: fie, foh and fum,
I smell the blood of an Britishman"
Z tej przyśpiewki Browning wysnuł cały poemat.
Podstawę dla cyklu Kinga.
To musiał być znak. Skierowany do mnie.
Nie wytrzymałem.
Gdy czekałem na tramwaj, moją uwagę zwrócił napis, wykonany farbą w aerozolu, wątpliwa ozdoba budki przystankowej.
"Zaklęty krąg".
(Brakowało tylko podpisu: "Bango Skank".
Jak mawiał Eddie: "co krąży- powraca".)
"Wiatr przez dziurkę od klucza" stoi teraz u mnie na półce. Połknięty w całości w dniu dzisiejszym, choć próbowałem się powstrzymać... z drugiej strony nie mam przecież gwarancji, że jutro udałoby mi się wrócić do tej opowieści, prawda?
(Pominąłem mnóstwo faktoidów, jakie mógłbym jeszcze zawrzeć w tej retrospekcji, tylko, że musiałbym wtedy siedzieć nad nią do rana.)
Magia nadal działa.
I tylko doskwiera mi to, że nie potrafię nijak wytłumaczyć tych sennych powiadomień. Nijak? Nie. Nie potrafię ich wytłumaczyć r_a_c_j_o_n_a_l_n_i_e.
Mogę co najwyżej przypomnieć sobie jedno ze słów Wysokiej Mowy.
Ka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz