Kłobuk.
Klabautermann.
Taringa-Nui.
niedziela, 31 lipca 2016
niedziela, 24 lipca 2016
Bieżąca dokumentacja i coś jeszcze.
Na początek małe spojrzenie w przeszłość.
DAWNO: zaczynam odkrywać potencjał, zawarty w makulaturze. W moje ręce wpada książka- autorstwa bodaj Ksawerego Piwockiego- pod tytułem "Postimpresjoniści". Natykam się w niej na reprodukcję obrazu Gauguina "Nevermore". (O "Kruku" Edgara Allana P. nie wiedziałem wtedy nic.) Akurat w radio leci piosenka o dziwnie urokliwej melodii, z refrenem śpiewanym przez chór. Po angielsku. Z tekstu niczego nie rozumiem, ale melodia jakoś kojarzy mi się z falami morza, widzianymi podczas zachodu słońca przez drzwi domu, zbudowanego z łodyg bambusa, a krytego liśćmi. Skojarzenie się utrwala. O tym, że Gauguin namalował wyżej wymieniony obraz na wyspie, zwanej Tahiti, oczywiście przeczytałem.
MNIEJ DAWNO: telewizor wyświetla listę płac jakiegoś filmu dla tzw. dzieci. W tle rozbrzmiewa znajoma melodia, ale śpiewający głos został przepuszczony przez elektronikę, by brzmiał tak, jakby wydawał go- według ludzkich wyobrażeń- drobny gryzoń. Tym razem rozpoznaję i rozumiem początek frazy: "If I Had Words"- "Gdybym miał słowa". Przypadkiem (och, doprawdy?) złożyło się, że był to akurat tytuł tego utworu, przesuwający się powoli w górę ekranu właśnie w chwili gdy przed nim stanąłem. Dowiaduję się, że autorem melodii był Francuz, Kamil Saint-Saens, znany mi z "Karnawału zwierząt" i pewnego nader paskudnego walczyka. No że też muzyka klasyczna zagrała w epoce rozwydrzonego "disco", pomyślałem sobie.
NIEDAWNO: znalazłem ten utwór w oryginalnym wykonaniu koedukacyjnego duetu tudzież chóru w Sieci. Uderzyło mnie to, że wokalistka miała rysy twarzy właściwe sukkubom, jak ludzie zwą córki Bogini (ave, Anima Dei!) i ubrała się do występu, podobnie jak chór, w stylu, który już dawno wywoływał u mnie doznanie, zwane w krajach anglojęzycznych "motylami w żołądku". Tylko, że te moje owady mają w sobie geny ksenomorfów.
CAŁKIEM NIEDAWNO. Leksykon Knapperta sprawia, że "If I Had Words" znów mi się przypomina. Ale co Saint-Saens mógł mieć wspólnego z pozornie szczęśliwymi wyspami na Pacyfiku? No tak, Tahiti- uświadomiłem sobie- to część tzw. Polinezji francuskiej.
I raptem bęc.
Dowiaduję się z Sieci, że własną wersję tego utworu nagrał w latach 90-tych XX wieku hawajski ludowy pieśniarz. A przecież Hawaje to również część pacyficznego wielowyspia...
Oto zaś kolejne z piórek "Feniksa":
DAWNO: zaczynam odkrywać potencjał, zawarty w makulaturze. W moje ręce wpada książka- autorstwa bodaj Ksawerego Piwockiego- pod tytułem "Postimpresjoniści". Natykam się w niej na reprodukcję obrazu Gauguina "Nevermore". (O "Kruku" Edgara Allana P. nie wiedziałem wtedy nic.) Akurat w radio leci piosenka o dziwnie urokliwej melodii, z refrenem śpiewanym przez chór. Po angielsku. Z tekstu niczego nie rozumiem, ale melodia jakoś kojarzy mi się z falami morza, widzianymi podczas zachodu słońca przez drzwi domu, zbudowanego z łodyg bambusa, a krytego liśćmi. Skojarzenie się utrwala. O tym, że Gauguin namalował wyżej wymieniony obraz na wyspie, zwanej Tahiti, oczywiście przeczytałem.
MNIEJ DAWNO: telewizor wyświetla listę płac jakiegoś filmu dla tzw. dzieci. W tle rozbrzmiewa znajoma melodia, ale śpiewający głos został przepuszczony przez elektronikę, by brzmiał tak, jakby wydawał go- według ludzkich wyobrażeń- drobny gryzoń. Tym razem rozpoznaję i rozumiem początek frazy: "If I Had Words"- "Gdybym miał słowa". Przypadkiem (och, doprawdy?) złożyło się, że był to akurat tytuł tego utworu, przesuwający się powoli w górę ekranu właśnie w chwili gdy przed nim stanąłem. Dowiaduję się, że autorem melodii był Francuz, Kamil Saint-Saens, znany mi z "Karnawału zwierząt" i pewnego nader paskudnego walczyka. No że też muzyka klasyczna zagrała w epoce rozwydrzonego "disco", pomyślałem sobie.
NIEDAWNO: znalazłem ten utwór w oryginalnym wykonaniu koedukacyjnego duetu tudzież chóru w Sieci. Uderzyło mnie to, że wokalistka miała rysy twarzy właściwe sukkubom, jak ludzie zwą córki Bogini (ave, Anima Dei!) i ubrała się do występu, podobnie jak chór, w stylu, który już dawno wywoływał u mnie doznanie, zwane w krajach anglojęzycznych "motylami w żołądku". Tylko, że te moje owady mają w sobie geny ksenomorfów.
CAŁKIEM NIEDAWNO. Leksykon Knapperta sprawia, że "If I Had Words" znów mi się przypomina. Ale co Saint-Saens mógł mieć wspólnego z pozornie szczęśliwymi wyspami na Pacyfiku? No tak, Tahiti- uświadomiłem sobie- to część tzw. Polinezji francuskiej.
I raptem bęc.
Dowiaduję się z Sieci, że własną wersję tego utworu nagrał w latach 90-tych XX wieku hawajski ludowy pieśniarz. A przecież Hawaje to również część pacyficznego wielowyspia...
Oto zaś kolejne z piórek "Feniksa":
niedziela, 17 lipca 2016
Bieżąca dokumentacja i dziwnych zbiegów okoliczności ciąg dalszy.
Jak mam wyjaśnić fakt, że w poniedziałek po zdobyciu "Mitologii Pacyfiku" stałem się, kosztem zrobienia kilku kroków, posiadaczem następujących książek:
1. Zofia Drapella, "Mity i legendy morskie".
Ta autorka miło mi się kojarzy z uwagi na opracowanie pod tytułem "Od Lewiatana do Jormungandra. Rzecz o potworach morskich, ludziach z morza i duchach wód." I w jednym, i w drugim z tomów autorstwa Drapelli pojawia się ilustracja, przedstawiająca chińską boginię Nu Wa, co z powodów osobistych jest dla piszącego te słowa bardzo ważną sprawą.
2. Tadeusz Margul, "Mity z pięciu części świata".
Wiedziałem od początku, że lektura tego dzieła wzbudzi we mnie mieszane uczucia. Jak zwykle w przypadku zapoznawania się z mitologią, przepuszczoną przez pryzmat marksistowskiego światopoglądu. Taka szklana piramidka potrafi ze zwykłego światła zrobić tęczę. Ale przy filtrowaniu blasku mitu przez marksizm powstaje złudzenie optyczne postrzegania kompletnej nicości.
Jak i w tym wypadku. Ale czego chcieć od książki, wydanej przez "Wiedzę Powszechną"? Wydawnictwo, żalcie się bóstwa, państwowe? I już we wstępie autor popełnił coś, co mi wydało się ordynarną sprzecznością. Cytuję: "W niniejszej książce (...) będzie nas interesowała wyłącznie mitologia. Podania o założycielach religii, jakkolwiek bliższe o tyle Polakom, że chrześcijaństwo stanowi przykład religii założonej, odłożymy na później ze względów chronologicznych." No ja bardzo przepraszam, a czy przypadkiem opowieść o narodzinach, życiu, zgonie i domniemanym zmartwychwstaniu żydowskiego cieśli- buntownika to nie jest kolejna wersja mitu solarnego, a?
I nazwisko autora. Aż drażniące. Oczywiście sięgnąłem po "Silmarillion" Tolkiena, by sprawdzić czy się nie mylę. Nie, nie myliłem się. Wieża stojąca naprzeciwko Minas Tirith, bodajże przy granicy Mordoru z Gondorem. W lokalnej wymowie z "o" mogło powstać "a", w historii języka choćby polskiego zdarzały się nie takie przypadki. Minas Morgul, "Wieża złych czarów"!
Aż chciałem zakrzyknąć pod adresem autora: "A pan sam jesteś postacią mitycznie tolkienowską!". Tudzież rąbnąć książką o podłogę i strawestować słowa księcia Riliana ze "Srebrnego krzesła" Lewisa, kontaminując je z tym i owym od Stanisława Lema: "Leż tutaj, gryzdebna machino magii pasiebnej!"
Ale się powstrzymałem.
Oczywiście pierwszy rozdział tego dzieła nosi tytuł "Wątki mitologiczne Polinezji".
3. Proszę zapiąć pasy i nie palić. Robert Stiller, "Narzeczony z morza", zbiór baśni skandynawskich. To było jak odnalezienie kawałka niezaistniałej własnej przeszłości. Opowieści odznaczające się urokiem, wdziękiem i prostotą... podejrzewam, że dzięki wkładowi pracy Autora tego wyboru. Ale w baśni pt. "Prędki strzelec Per Gynt" znalazłem zdanie, które mogłoby wyjść spod palców Stephena Kinga i byłoby u siebie w każdym z 8 już tomów "Mrocznej Wieży"!
Co może łączyć Skandynawię i okolice wschodnich wybrzeży Oceanu Spokojnego?
Dla mnie odpowiedź jest jedna.
Thor Heyerdahl. Geniusz o imieniu skandynawskiego bóstwa gromu, dobroczyńcy ludzkości, na Wyspie Wielkanocnej uznany za wcielenie Króla- Słońca, Kon-Tiki.
I to, niestety, wciąż nie jest koniec tego drobnego spięcia w rzeczywistości.
A "Feniks" wciąż pomału rośnie.
1. Zofia Drapella, "Mity i legendy morskie".
Ta autorka miło mi się kojarzy z uwagi na opracowanie pod tytułem "Od Lewiatana do Jormungandra. Rzecz o potworach morskich, ludziach z morza i duchach wód." I w jednym, i w drugim z tomów autorstwa Drapelli pojawia się ilustracja, przedstawiająca chińską boginię Nu Wa, co z powodów osobistych jest dla piszącego te słowa bardzo ważną sprawą.
2. Tadeusz Margul, "Mity z pięciu części świata".
Wiedziałem od początku, że lektura tego dzieła wzbudzi we mnie mieszane uczucia. Jak zwykle w przypadku zapoznawania się z mitologią, przepuszczoną przez pryzmat marksistowskiego światopoglądu. Taka szklana piramidka potrafi ze zwykłego światła zrobić tęczę. Ale przy filtrowaniu blasku mitu przez marksizm powstaje złudzenie optyczne postrzegania kompletnej nicości.
Jak i w tym wypadku. Ale czego chcieć od książki, wydanej przez "Wiedzę Powszechną"? Wydawnictwo, żalcie się bóstwa, państwowe? I już we wstępie autor popełnił coś, co mi wydało się ordynarną sprzecznością. Cytuję: "W niniejszej książce (...) będzie nas interesowała wyłącznie mitologia. Podania o założycielach religii, jakkolwiek bliższe o tyle Polakom, że chrześcijaństwo stanowi przykład religii założonej, odłożymy na później ze względów chronologicznych." No ja bardzo przepraszam, a czy przypadkiem opowieść o narodzinach, życiu, zgonie i domniemanym zmartwychwstaniu żydowskiego cieśli- buntownika to nie jest kolejna wersja mitu solarnego, a?
I nazwisko autora. Aż drażniące. Oczywiście sięgnąłem po "Silmarillion" Tolkiena, by sprawdzić czy się nie mylę. Nie, nie myliłem się. Wieża stojąca naprzeciwko Minas Tirith, bodajże przy granicy Mordoru z Gondorem. W lokalnej wymowie z "o" mogło powstać "a", w historii języka choćby polskiego zdarzały się nie takie przypadki. Minas Morgul, "Wieża złych czarów"!
Aż chciałem zakrzyknąć pod adresem autora: "A pan sam jesteś postacią mitycznie tolkienowską!". Tudzież rąbnąć książką o podłogę i strawestować słowa księcia Riliana ze "Srebrnego krzesła" Lewisa, kontaminując je z tym i owym od Stanisława Lema: "Leż tutaj, gryzdebna machino magii pasiebnej!"
Ale się powstrzymałem.
Oczywiście pierwszy rozdział tego dzieła nosi tytuł "Wątki mitologiczne Polinezji".
3. Proszę zapiąć pasy i nie palić. Robert Stiller, "Narzeczony z morza", zbiór baśni skandynawskich. To było jak odnalezienie kawałka niezaistniałej własnej przeszłości. Opowieści odznaczające się urokiem, wdziękiem i prostotą... podejrzewam, że dzięki wkładowi pracy Autora tego wyboru. Ale w baśni pt. "Prędki strzelec Per Gynt" znalazłem zdanie, które mogłoby wyjść spod palców Stephena Kinga i byłoby u siebie w każdym z 8 już tomów "Mrocznej Wieży"!
Co może łączyć Skandynawię i okolice wschodnich wybrzeży Oceanu Spokojnego?
Dla mnie odpowiedź jest jedna.
Thor Heyerdahl. Geniusz o imieniu skandynawskiego bóstwa gromu, dobroczyńcy ludzkości, na Wyspie Wielkanocnej uznany za wcielenie Króla- Słońca, Kon-Tiki.
I to, niestety, wciąż nie jest koniec tego drobnego spięcia w rzeczywistości.
A "Feniks" wciąż pomału rośnie.
niedziela, 10 lipca 2016
Bieżąca dokumentacja i dziwne zbiegi okoliczności.
Dwa tygodnie wstecz, mniej więcej. Zachodzę do księgarni, wyspecjalizowanej w sprzedaży "tanich książek" i natykam się na "Mechaniczną pomarańczę" Burgessa w tłumaczeniu Roberta Stillera. A jest to pisarz i tłumacz, któremu zawdzięczam wspaniałe dla kilkulatka przeżycie, jakim była lektura zbioru baśni indonezyjskich pod tytułem "Niewinny tygrys". Już wtedy wyobrażałem sobie, że ktoś, kto potrafi tak pisać, musi być rudowłosym, kędzierzawym mężczyzną, przypominającym z urody Michaela Caine'a. Czas i Internet udowodniły, że było to z mojej strony jasnowidzenie na miarę gdzieś tak pół Danny'ego Torrance'a.
Ale oczywiście opowieści "małego Aleksa, co był" nie kupiłem.
Za to nabyłem kompilatorskie w sumie dzieło Jana Knapperta "Mitologia Pacyfiku". Po otwarciu książki w autobusie zapragnąłem sprawdzić czy w tym leksykonie znajdą się może imiona dwóch wulkanicznych bóstw, których zmagania zostały opisane w zawartej w "Niewinnym tygrysie" baśni, zatytułowanej "Mahameru i zakochany olbrzym". Zarówno tytułowy zazdrosny ojciec, jak i jego płomienny wróg- Bromo- znaleźli swe miejsce na kartach dzieła Knapperta. I nie tylko oni. Także taki wątpliwy moralnie typek jak Si Lunchai (wersja Knapperta) bądź Luntjai (w transkrypcji Stillera) został tam pokrótce opisany. I nie był to wcale koniec tego zderzenia książek, bo dalszy ciąg miał miejsce w poniedziałek, 04.07.2016... ale o tym prawdopodobnie już kiedy indziej.
A "Feniks" zyskuje nowe piórka.
Ale oczywiście opowieści "małego Aleksa, co był" nie kupiłem.
Za to nabyłem kompilatorskie w sumie dzieło Jana Knapperta "Mitologia Pacyfiku". Po otwarciu książki w autobusie zapragnąłem sprawdzić czy w tym leksykonie znajdą się może imiona dwóch wulkanicznych bóstw, których zmagania zostały opisane w zawartej w "Niewinnym tygrysie" baśni, zatytułowanej "Mahameru i zakochany olbrzym". Zarówno tytułowy zazdrosny ojciec, jak i jego płomienny wróg- Bromo- znaleźli swe miejsce na kartach dzieła Knapperta. I nie tylko oni. Także taki wątpliwy moralnie typek jak Si Lunchai (wersja Knapperta) bądź Luntjai (w transkrypcji Stillera) został tam pokrótce opisany. I nie był to wcale koniec tego zderzenia książek, bo dalszy ciąg miał miejsce w poniedziałek, 04.07.2016... ale o tym prawdopodobnie już kiedy indziej.
A "Feniks" zyskuje nowe piórka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)