czwartek, 27 września 2012

Nieestetyczne zabawy nazwiskami.

Nieżyjącemu już kompozytorowi, autorowi m. in. ścieżki dźwiękowej do "Dziecka Rosemary" Polańskiego według Levine'a, Krzysztofowi Komedzie powinno się zmienić pośmiertnie nazwisko na Trageda. Niewątpliwie bardziej by pasowało.
A "Bogusław Linda Ewangelista" brzmi nader podniośle.

piątek, 21 września 2012

CZYTELNIKOM TYM POTRZEBA.

(dramat postmodernistyczny, na szczęście dość zwięzły)

OSOBY:
POETA DOBY OŚWIECENIA
TWÓRCA WSPÓŁCZESNY

POETA DOBY OŚWIECENIA: Wśród serdecznych przyjaciół... pies na zawał skończył.
TWÓRCA WSPÓŁCZESNY: Indyk, nie pies.

                                KURTYNA.


czwartek, 20 września 2012

Kto na tym skorzysta?...

Ostatnio prowadziłem w Sieci poszukiwania związane z kostką Lemarchanda. Barker nie jest dla mnie pisarzem, którego twórczość darzyłbym jakimś szczególnym szacunkiem. Najwyżej skłaniała mnie ona do ciągłego zastanawiania się nad kątem skrzywienia psychiki autora. Zaś pisarz nie potrafiący schować się za swoją kreacją to niestety nie jest, w mojej skromnej ocenie, artysta, a jedynie skromny rzemieślnik, kto wie czy nie ktoś, określany dawniej mianem "partacza".
Ale zabawka, jaką przedstawił wyżej wspomniany autor na kartach średnio ciekawej powieści "Powrót z piekieł" ( w oryginale było, o ile pamiętam, "Hellbound Heart") i, później, w filmie pt. "Hellraiser", zaczęła żyć własnym życiem.
Twór fikcyjnego, francuskiego artysty i mechanika, Filipa Lemarchanda, żyjącego w XVIII wieku. Układanka, potrafiąca otwierać przejścia międzywymiarowe. I zmieniać rzeczywistość.
Obecnie w Sieci można znaleźć niezliczone warianty tego uroczego drobiazgu, mnie jednak nurtowało pytanie: czy istnieje zabawka choć trochę zbliżona do tego przedmiotu, a dająca się realnie skonstruować bez dostępu do wymiarów przestrzeni w ilości większej niż trzy? (Chociaż przypuszczam, że Adam Słodowy zrobiłby to z marszu, skoro twierdził, iż z prostokątnego paska blachy da się bez trudu zwinąć spiralę do przekładni ślimakowej... ale nie zapominajmy o jego służbie w instytucji, w której ponoć niemożliwe jest tylko okopanie się w wodzie, wynicowanie hełmu i odkręcenie od niego herbu państwa, jako  że znak ten na rzeczonym hełmie namalowano.)
Przyznaję: tego i owego się doszukałem. Ot, choćby pełne szlachetnego minimalizmu japońskie szkatułki, które można otworzyć jedynie drogą mniej lub bardziej powikłanych manipulacji pokrywającą je drewnianą mozaiką. (Albo siłą fizyczną, ale to czyni szkatułkę przedmiotem jednorazowego użytku, che, che.) Tuż obok zaś tych dalekowschodnich dzieł sztuki odkryłem...
...aż mi dech zaparło...
"Polish puzzle boxes".
Te pochodzące spod Tatr puzderka może nie są tak wyrafinowane, jak ich odpowiedniki z Kraju Kwitnącej Wiśni, bo, aby je otworzyć, wystarczy odpowiednio przekręcić nóżki  w tych skrzyneczkach, co do ich wystroju- zamiast mozaiki ma się do czynienia ze zwykłym malunkiem na wyszlifowanym drewnie, ale... muszę przyznać, że tkwi w tych przedmiotach pewien barbarzyński wdzięk. I- także- swoistość, którą określiłbym mianem polskości.
Pomyślałem więc, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze można znad Wisły wnieść do skarbnicy kultury światowej coś nowego i zarazem wartościowego.
Myślałem tak od przedwczoraj do dzisiaj.
Albowiem radioodbiornik powiadomił mnie w dniu bieżącym, iż dzieła sztuki ludowej mają być obłożone podatkiem VAT nie w dotychczasowej wysokości 8%, lecz 23%.
Kto na tym skorzysta? Twórcy tych dzieł?
Wątpię.
(Cena pójdzie w górę, a to zwykle odstrasza nabywców.)
Raczej skarb państwa.
Czyli- konkretnie- kto?
Nie da się ustalić.
Ja zaś jestem na 90% przekonany, że pieniądze, jakie zostaną w ten sposób ściągnięte, nie zostaną następnie przeznaczone na jakikolwiek cel, związany z kulturą.
I żeby było jasne- boiska, stadiony itp. obiekty powszechnego umałpienia ludności dla mnie nic wspólnego z jakąkolwiek kulturą nie mają...

czwartek, 13 września 2012

Sprawdziłem.

Jako egzemplarze do zbadania wybrałem 2 darmowe gry. Ich tytuły to "Which" i "The House 2". Pierwsza z nich okazała się gorzką opowieścią o skutkach zaangażowania emocjonalnego przy jednoczesnym uleganiu wierze w pewne szkodliwe mity, stworzone przez ludzkość. Mechanizm straszenia oparty był na efekcie, opisanym przez Kinga w "Danse Macabre": najpierw zasugerować odbiorcy, że w danym miejscu dzieje się coś niekoniecznie przyjemnego, następnie postawić go przed zamkniętymi drzwiami i... dalej możliwe są trzy drogi. Albo pozostawić te drzwi zamknięte, co daje efekt z pogranicza grozy i frustracji, albo na chwilę je uchylić, tak, by odbiorca ujrzał tylko część straszydła, resztę niech mu dopowie wyobraźnia ("Obcy" Ridleya Scotta bazował właśnie na tej ewentualności, ale obecnie to dzieło wydaje się zbudowane z niemal samych dłużyzn... świat poszedł naprzód), albo też otworzyć te drzwi na oścież i postawić odbiorcę twarzą w twarz z rozkładającymi się zwłokami, robalem trzymetrowej długości, masą ruchomej galarety czy czymś innym, a równie estetycznym.
Twórca "Which" wybrał tę trzecią drogę. Czarno- biała grafika i dojmująca cisza zapowiadają, że w domu, będącym miejscem akcji gry, stało się coś paskudnego, a zamknięta miska klozetowa na piętrze wydaje się kryć wyjątkowo nieprzyjemną zawartość. I może właściwie byłoby tego pojemnika nie otwierać... ale przecież go otworzymy, prawda?
I, tak jak to opisał King w swojej teoretyczno- literackiej księdze, największe napięcie opada po tym otwarciu, bo leżąca w sedesie kobieca głowa nie ma w sobie nic odrażającego w porównaniu z tym, co można sobie wyobrazić stojąc w toalecie i patrząc na opuszczoną pokrywę klozetu. Spodziewałem się czegoś na miarę, powiedzmy, matki Normana Batesa z kulminacyjnej sceny "Psychozy" Hitchcocka, ukazała mi się zaś miła twarzyczka o cokolwiek mangowatej urodzie. Szkoda, że oddzielona od reszty ciała.
"The House 2". Muzyka, czarno- biała grafika (znowu!) i klimat opuszczonego domu od początku wmawiają odbiorcy, że czeka go emocjonalny odpowiednik polizania ostrza żyletki. Tutaj nie ma miejsca na grę wyobraźni, jest tylko podkręcanie nadnerczy przez dźwięk i pokazywanie się na ekranie zwłok o nie za wielkim stopniu rozkładu, jednakże dla mnie cały efekt został zatłuczony przez jeden drobiazg: wtórność. Zdaje się, że w miarę niedawno temu kinematografia azjatycka uświadomiła Zachodowi, iż małoletnia brunetka z wykrzywioną buzią to och, jakże przerażający widok. A "The House 2" jest produktem tajskiej myśli programistycznej. Tylko, że Zachód był pierwszy. Gdy zobaczyłem w tym "domu" dokumenty adopcyjne, pamięć przywiodła mi na myśl film Medaka, znany nad Wisłą pod tytułem "Zemsta po latach", choć oryginalnie było skromniej- "Changeling", co ośmieliłbym się przełożyć jako "Podmieniony". W obu przypadkach- filmu i gry- mamy do czynienia z chorym dzieckiem, pozbawionym życia przez rodziców, jego adoptowanym zastępcą i strychem, skrywającym parszywą tajemnicę.
Jak się do tej wtórności "The House 2" mają prawa autorskie- nie wiem, a szkoda. Chociaż najpierw należałoby chyba nachylić się z paragrafem nad japońskim "Ringu", bo chyba tak właśnie zwał się dalekowschodni remake "Zemsty po latach".
Chyba za dużo czytałem, widziałem i myślałem, by w pełni odczuć grozę, płynącą z tych tytułów. Dodam też, że ostatnio w kraju, w którym mieszkam, zdarzyło się aż nazbyt dużo przypadków autentycznego dzieciobójstwa, co skutecznie osłabia efekt drugiego ze zbadanych przeze mnie programów- przecież!- rozrywkowych.
Niestety...

wtorek, 11 września 2012

A jednak!...

Zastanawiałem się nad tym, co łączy "Rorka" i "Mroczną Wieżę" oprócz, ma się rozumieć, osoby Berniego Wrightsona. I widzę, że tych punktów stycznych jest więcej.
Rork. Mężczyzna, wyglądający na 30 lat, choć ma ich ponad 300.
Ostatni z rewolwerowców Gileadu- bagatela, około 1000 lat w wyniku działania zjawiska, które nazwałbym rozmiękczeniem czasu.
Obaj potrafią dokonać przejścia międzywymiarowego, choć u Rorka to umiejętność wyuczona, zaś bohater epopei Kinga musi liczyć na sprzyjające warunki czasoprzestrzenne. Lub pomoc osób trzecich, takich, jak choćby członkowie wspólnoty Mannich.
Dahmaloch, ubrany w czerwień mężczyzna o wyrastających z głowy przedziwnych przydatkach, mogących się kojarzyć zarówno z owadzimi czułkami, jak i z rogami. Ponoć demon, ale nie było mi dane tego sprawdzić.
Karmazynowy Król. Inne imię kogoś, kto znany jest też jako Władca Much- Baal ze'Bub.
Karmazyn to jeden z wielu odcieni koloru czerwonego.
Walter O'Dim = Pharass?!
I dlaczego jedna z czcionek internetowych, jakimi mógłbym prowadzić te notatki, nazywa się "Walter Turncoat"? (O czym przekonałem się przed dosłownie chwilą.) Czyli po polsku "Walter Zdrajca"? A przyznaję, że to określenie pasuje do mężczyzny w czerni z siedmioksięgu Kinga jak ulał.
Wystarczy. Bo zaraz dociągnę do Gualterio Malatesty z "Przygód kapitana Alatriste" Artura Pereza Reverte i niejakiego Karola Świerczewskiego. A co za dużo, to ponoć niezdrowo...

poniedziałek, 10 września 2012

Niezbyt zachwycająca wycieczka.

Ostatnio po Sieci krąży- a i pojawia się jako darmowy program rozrywkowy, dołączany do czasopism ("lub czasopism", chciałoby się rzec, mając wokół siebie Wolskę)- coś, zatytułowane "Slender". Gra, określana dość powszechnie jako "przerażająca".
Musiałem spróbować.
Po mniej więcej 90 sekundach skonstatowałem u siebie silny atak ziewania. Program wylądował w ekranowym koszu na śmieci, po czym uległ wykasowaniu.
Dlaczego?
Po pierwsze: gracz jest z góry ustawiony przez twórcę na przegranej pozycji. Latarkę się ma, owszem, ale baterie szybko ulegają wyczerpaniu. Gdy się ją wyłączy, znalezienie paru świstków papieru, stanowiące cel gry, staje się praktycznie niemożliwe. Podobnie jak przywalenie tą latarką "Slendermanowi" w krtań, splot słoneczny, podbrzusze albo inne czułe miejsce.
Po drugie: niezmierny prymitywizm środków oddziaływania na odbiorcę, zwany przez źródła sieciowe i prasowe eufemistycznie "minimalizmem". Wszechobecny brak światła, nagłe, kakofoniczne dźwięki, no i ta "twarz" głównego tudzież jedynego adwersarza, niemal gładka, bez rysów. Czyżby stary, poczciwy, japoński upiorek, zwany Mujina, opisany przez Lafcadio Hearna, zaliczył swój "comeback"? Owszem, miło spotkać starego znajomka z "Kwaidanu", ale żeby było w tym coś przerażającego? Kiedy kilka lat temu pojawiła się gra "Necronomicon" na motywach prozy Lovecrafta, usiłująca wywołać reakcję emocjonalno- estetyczną odbiorcy bardzo zbliżonymi środkami, nie zebrała zbyt pochlebnych ocen. Skąd więc ten obecny aplauz dla bardzo prostego i nudnego programu?
Owce Panurga?!
Po trzecie: znów daje znać o sobie dziecięca choroba gier wideo, aksjomat przyjęty na wstępie przez twórcę bądź twórców. "Osiągniesz cel gry w sposób przewidziany przez nas albo nie osiągniesz go wcale." Czyli, w moim i "Slendera" przypadku: "zapomnij, że siedzisz przed monitorem LCD, zapomnij, że uprawiasz niewygodne sterowanie z klawiatury, zaakceptuj  proponowany ci absurd, a wtedy coś tam przeżyjesz."
Najwyraźniej to nie dla mnie.
Jak w ogóle można się bać, będąc odbiorcą gry wideo?!

niedziela, 9 września 2012

Rzadki wypadek zniesmaczenia.

Nieczęsto zdarza mi się oglądać filmy. Kino kosztuje, wymaga dojazdu na miejsce, a i nie ma się gwarancji, że doznania w trakcie seansu zrównoważą poczucie straty finansowej, poniesionej na coś, po czym nie pozostaje nic trwałego ani konkretnego. Już nie wspomnę o tym, że pojawienie się na widowni osobnika, korzystającego ze zdobyczy współczesnej elektroniki użytkowej, potrafi skutecznie zaburzyć odbiór tego, co widać na ekranie i słychać z głośników.
Telewizja? Tutaj z kolei typa z telefonem przenośnym czy inną zabawką znakomicie zastępują trwające po piętnaście minut złogi zachwalania produktów, których nie potrzebuję/ na które mnie nie stać. Dodać też muszę, że po tym, jak poznałem uroki gier wideo, uwiera mnie konieczność biernego odbioru dzieła. I dłużyzny, których nijak nie da się "przeklikać".
Aliści wczoraj spróbowałem coś jednak obejrzeć, jako że widowisko oparte było o utwór Irvinga, a jest to nazwisko, które natychmiast kojarzy mi się z takim tytułem, jak choćby "Upiorny narzeczony". Klasyka, tak, jak Poe, Hawthorne czy- z nieco młodszych- Bierce (ha, ha, "Słup ognia" Bradbury'ego się kłania). Mimo poszukiwań bibliotecznych jednak nie udało mi się sprawdzić, co naprawdę zaszło w Sleepy Hollow. Poznałem jedynie pastisz autorstwa Borysa Akunina z niezrównanym Erastem Pietrowiczem Fandorinem w roli głównej. Może więc chociaż film?
Co prawda próba obejrzenia "Sweeneya Todda, demonicznego golibrody z Fleet Street" zakończyła się dla mnie wyłączeniem telewizora po upływie jakiejś 1/3 widowiska- nie dorastało ono do pięt ekranizacji tej samej historii, w której tytułowego bohatera zagrał Ben Kingsley. Przewrotne to było, nie powiem, zatrudnić do roli seryjnego zabójcy aktora o tak dobrotliwej twarzy i malującej się w oczach figlarności... podczas gdy Depp, grając mistrza brzytwy po przejściach, koncentrował się głównie na robieniu- zapewne złowieszczych w zamyśle- grymasów, że o absolutnie nie wpadających w ucho songach już nie wspomnę.
A przecie "Sleepy Hollow" reżyserował też Tymoteusz Burton, zaś jako Ichabod Crane takoż wystąpił tam aktor, pamiętny dla mnie z "Edwarda Nożycorękiego".
Byłem więc trochę uprzedzony.
Niemniej jednak, gdy zerknąłem sobie profilaktycznie w Sieć na listę płac tego filmu, ochnąłem. Same sławy aktorskie! Landau! Lee! Gambon! Gough! No i artysta, który potrafi uczynić dzieło sztuki niemal z każdego filmu, w jakim zagra, mężczyzna o twarzy udręczonego anioła, specjalista od niejednoznacznych postaci- Walken!!
Ale nawet on nie był w stanie uratować tego filmu Burtona przed klęską, której świadkiem się stałem. Odnoszę też wrażenie, że nie miał wielkich kłopotów z opanowaniem kwestii, jako że w gruncie rzeczy wypowiadał tylko dwie: "Hooo!" i "Haaa!"
Skąd ta klapa?
Film był w moim odczuciu ciągiem wysmakowanych plastycznie, urokliwych, ale z natury statycznych obrazów, którym brakło połączenia w logiczną, narracyjną całość. "Nawrócenie" Crane'a z oświeceniowego racjonalizmu na mniej ograniczone poglądy- jakoś mało przekonujące, nieprawdopodobne i pokazane bardziej jako słowa niż autentyczny proces. Depp, wtedy jeszcze młodzieniec o ciut lalkowatej urodzie, co pięć minut krzywił swą przystojną twarz w wyrażających niesmak minach, zaś przeciętnie co kwadrans grany przezeń bohater tracił przytomność z nadmiaru emocji. Jak na nowojorskiego policjanta, niechby i z 1799 roku, taka wrażliwość wydaje się dyskwalifikująca zawodowo.
Nie wiem czy w anglojęzycznym oryginale kwestie Crane'a i van Tasselówny były też tak sztucznie teatralne, jak w polskim tłumaczeniu- lektor zagłuszał głosy aktorów.
Od czasu do czasu reżyser usiłował nadać wydarzeniom na ekranie tempo, właściwe teledyskom (wideoklipom?). W zderzeniu z wcześniejszą, nieśpieszną narracją dawało to efekt paskudnej dysharmonii.
I jeszcze jedno. Walken zagrał wojownika rodem z Hesji. Nie piszę "najemnika" ani "żołnierza", boć powiedziano, że nie walczył dla zysku, a jedynie z pragnienia walki, posługiwał się zaś bronią, tchnącą średniowieczem- na me oko był to miecz półtoraręczny. Coś jakby niemiecki bratni duch Longinusa Podbipięty herbu Zerwikaptur z "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza. Otóż ten zacny Ritter za życia miał zęby spiłowane na spiczasto. ("Jak kanibal"- chciałoby się dodać, mając w pamięci "Drogowy wirus zmierza na północ" Kinga, che, che.) Ale gdy Ichabod Crane zwraca nieszczęsnemu Soeldnerowi należącą do biedaka czaszkę, jej "klawiatura" jest najzupełniej zwyczajna, bez śladu nijakich spiłowań, bez żadnych spiczastości w byłej jamie ustnej! Dopiero po tym, gdy naga kość porosła w mięśnie, nerwy, naczynia krwionośne i limfatyczne, błony, powięzi, a na końcu w skórę, uśmiech, pojawiający się na twarzy heskiego Schwertmeistera, obnażył znowu dwa rzędy trójkątów.
Nielogiczność, która moim skromnym zdaniem ukatrupiła cały film.
Szkoda, że zamiast tego nie wybrałem snu.