niedziela, 9 września 2012

Rzadki wypadek zniesmaczenia.

Nieczęsto zdarza mi się oglądać filmy. Kino kosztuje, wymaga dojazdu na miejsce, a i nie ma się gwarancji, że doznania w trakcie seansu zrównoważą poczucie straty finansowej, poniesionej na coś, po czym nie pozostaje nic trwałego ani konkretnego. Już nie wspomnę o tym, że pojawienie się na widowni osobnika, korzystającego ze zdobyczy współczesnej elektroniki użytkowej, potrafi skutecznie zaburzyć odbiór tego, co widać na ekranie i słychać z głośników.
Telewizja? Tutaj z kolei typa z telefonem przenośnym czy inną zabawką znakomicie zastępują trwające po piętnaście minut złogi zachwalania produktów, których nie potrzebuję/ na które mnie nie stać. Dodać też muszę, że po tym, jak poznałem uroki gier wideo, uwiera mnie konieczność biernego odbioru dzieła. I dłużyzny, których nijak nie da się "przeklikać".
Aliści wczoraj spróbowałem coś jednak obejrzeć, jako że widowisko oparte było o utwór Irvinga, a jest to nazwisko, które natychmiast kojarzy mi się z takim tytułem, jak choćby "Upiorny narzeczony". Klasyka, tak, jak Poe, Hawthorne czy- z nieco młodszych- Bierce (ha, ha, "Słup ognia" Bradbury'ego się kłania). Mimo poszukiwań bibliotecznych jednak nie udało mi się sprawdzić, co naprawdę zaszło w Sleepy Hollow. Poznałem jedynie pastisz autorstwa Borysa Akunina z niezrównanym Erastem Pietrowiczem Fandorinem w roli głównej. Może więc chociaż film?
Co prawda próba obejrzenia "Sweeneya Todda, demonicznego golibrody z Fleet Street" zakończyła się dla mnie wyłączeniem telewizora po upływie jakiejś 1/3 widowiska- nie dorastało ono do pięt ekranizacji tej samej historii, w której tytułowego bohatera zagrał Ben Kingsley. Przewrotne to było, nie powiem, zatrudnić do roli seryjnego zabójcy aktora o tak dobrotliwej twarzy i malującej się w oczach figlarności... podczas gdy Depp, grając mistrza brzytwy po przejściach, koncentrował się głównie na robieniu- zapewne złowieszczych w zamyśle- grymasów, że o absolutnie nie wpadających w ucho songach już nie wspomnę.
A przecie "Sleepy Hollow" reżyserował też Tymoteusz Burton, zaś jako Ichabod Crane takoż wystąpił tam aktor, pamiętny dla mnie z "Edwarda Nożycorękiego".
Byłem więc trochę uprzedzony.
Niemniej jednak, gdy zerknąłem sobie profilaktycznie w Sieć na listę płac tego filmu, ochnąłem. Same sławy aktorskie! Landau! Lee! Gambon! Gough! No i artysta, który potrafi uczynić dzieło sztuki niemal z każdego filmu, w jakim zagra, mężczyzna o twarzy udręczonego anioła, specjalista od niejednoznacznych postaci- Walken!!
Ale nawet on nie był w stanie uratować tego filmu Burtona przed klęską, której świadkiem się stałem. Odnoszę też wrażenie, że nie miał wielkich kłopotów z opanowaniem kwestii, jako że w gruncie rzeczy wypowiadał tylko dwie: "Hooo!" i "Haaa!"
Skąd ta klapa?
Film był w moim odczuciu ciągiem wysmakowanych plastycznie, urokliwych, ale z natury statycznych obrazów, którym brakło połączenia w logiczną, narracyjną całość. "Nawrócenie" Crane'a z oświeceniowego racjonalizmu na mniej ograniczone poglądy- jakoś mało przekonujące, nieprawdopodobne i pokazane bardziej jako słowa niż autentyczny proces. Depp, wtedy jeszcze młodzieniec o ciut lalkowatej urodzie, co pięć minut krzywił swą przystojną twarz w wyrażających niesmak minach, zaś przeciętnie co kwadrans grany przezeń bohater tracił przytomność z nadmiaru emocji. Jak na nowojorskiego policjanta, niechby i z 1799 roku, taka wrażliwość wydaje się dyskwalifikująca zawodowo.
Nie wiem czy w anglojęzycznym oryginale kwestie Crane'a i van Tasselówny były też tak sztucznie teatralne, jak w polskim tłumaczeniu- lektor zagłuszał głosy aktorów.
Od czasu do czasu reżyser usiłował nadać wydarzeniom na ekranie tempo, właściwe teledyskom (wideoklipom?). W zderzeniu z wcześniejszą, nieśpieszną narracją dawało to efekt paskudnej dysharmonii.
I jeszcze jedno. Walken zagrał wojownika rodem z Hesji. Nie piszę "najemnika" ani "żołnierza", boć powiedziano, że nie walczył dla zysku, a jedynie z pragnienia walki, posługiwał się zaś bronią, tchnącą średniowieczem- na me oko był to miecz półtoraręczny. Coś jakby niemiecki bratni duch Longinusa Podbipięty herbu Zerwikaptur z "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza. Otóż ten zacny Ritter za życia miał zęby spiłowane na spiczasto. ("Jak kanibal"- chciałoby się dodać, mając w pamięci "Drogowy wirus zmierza na północ" Kinga, che, che.) Ale gdy Ichabod Crane zwraca nieszczęsnemu Soeldnerowi należącą do biedaka czaszkę, jej "klawiatura" jest najzupełniej zwyczajna, bez śladu nijakich spiłowań, bez żadnych spiczastości w byłej jamie ustnej! Dopiero po tym, gdy naga kość porosła w mięśnie, nerwy, naczynia krwionośne i limfatyczne, błony, powięzi, a na końcu w skórę, uśmiech, pojawiający się na twarzy heskiego Schwertmeistera, obnażył znowu dwa rzędy trójkątów.
Nielogiczność, która moim skromnym zdaniem ukatrupiła cały film.
Szkoda, że zamiast tego nie wybrałem snu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz