poniedziałek, 21 listopada 2016

Po lekturze...

...marnej mistyfikacji pod tytułem "Złota księga", napisanej podobno przez markiza Saint Germain (zmarłego pod koniec XVIII wieku, ale w książeczce jest mowa o I wojnie światowej, jakżeby inaczej) ośmielę się stwierdzić, że nawet jeśli będzie się wrzeszczało "JAM JEST" aż do zabrudzenia własnej bielizny, to raczej nie wywoła to np. podwyższenia intensywności oświetlenia wnętrza, w którym się tę "afirmację" wywrzaskuje. Najwyżej smród. Jak nie z gęby, to z przeciwnej strony.
Ponadto autor(ka) nadużywa słowa "elektroniczny", najwyraźniej nie bardzo wiedząc, co ono znaczy. Typowe dla pseudonauki. Nazwiska tłumacza brak. Język książki świadczy o nienajlepszej znajomości poprawnej polszczyzny.
Markiz podobno twierdził, że w poprzednich wcieleniach nazywał się m. in. Platon a także K. Kolumb. Dlaczego więc nie podpisał się którymś z tych nazwisk, tylko ostatnim, pod jakim oficjalnie był notowany?
I, oczywiście, bardzo dużo tam wzniosłych ogólników "niuejdżowych", ale konkretów praktycznie zero.
Jakoś mnie to nie dziwi.
Rok temu zdobyłem książkę o taoizmie. Autor stwierdzał, że po opanowaniu nauk zawartych w jego dziele będzie można uleczyć własny organizm ze wszystkich chorób i dokonywać rozmaitych cudów. Popełnił jednak błąd, umieszczając na okładce własne zdjęcie.
Był w okularach.
Dlaczego taki cudotwórca nie skorygował własnej wady wzroku?

MEDICE, CURA TE IPSUM!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz