Wspominałem już, że dzięki swoim wyprawom myśliwskim nierzadko poznaję książki, po które w innym wypadku albo bym nie sięgnął, albo nie wiedziałbym o ich istnieniu. Akurat nazwisko Wilhelma Makepeace'a (Ireneusza?!) Thackeraya było mi znane- z pełnej wdzięku tudzież dydaktyzmu baśni pt. "Pierścień i róża". W latach 70-tych XX wieku, w serii pod nazwą "Szczęśliwa siódemka" KAW w tomiku pod tytułem "Siedmiu z poczuciem humoru" zamieściła opowiadanko W. M. T.: "Snoby i małżeństwo"- wyjątek z "Księgi snobów" tegoż autora. "Księgę..." przewertowałem w ubiegłą sobotę od deski do deski. Wydanie z 1950-go roku, z lekka się już rozsypujące, zamiast przedmowy- wyjątek ze "Snobizmu i postępu" Stefana Żeromskiego, na ostatniej stronie czerwona pieczęć: "Egzemplarz recenzyjny". Dziwny to był czas na wydanie książki autorstwa zacnego, brytyjskiego gentlemana, skoro przecież nie należał do "proletariatu", dziwne też, że tak reakcyjny pisarz za przedmówcę dostał jeszcze większego, bo znającego sowieciarzy niejako z autopsji, reakcjonistę.
A treść "Księgi snobów"? Ponadczasowa. Bardzo wiele głupoty, opisywanej przez Thackeraya w dość głębokim przecie XIX wieku, funkcjonuje do dzisiaj. A i zdziwiłem się niepomału, dowiadując się od niego, że już w carskiej Rosji skazani na katorżne roboty np. w kopalniach uralskich byli numerowani. Dotąd myślałem, że ich jedynie piętnowano. Wiek dwudziesty ze swoimi łagrami i kacetami, jak widać, nie stworzył niczego nowego, co najwyżej usprawnił dawne metody utylizacji mas ludowych i nieludowych.
Poniedziałek. Wędruję sobie przez jeden z miejskich placów i widzę, jak skręcającemu samochodowi odpada kołpak z piasty, tak zwana bodajże "felga". Samochód jedzie dalej, a ta metalowa tarcza radośnie wskakuje na chodnik i toczy się przed siebie z głośnym brzękiem, by zatrzymać się na trzonie ulicznej latarni.
Dziś. Siedzę i czekam spokojniutko na przystanku autobusowym. Raptem z gablotki na słupku- bach, wylatuje cały rozkład jazdy, obie płachty zafoliowanego kartonu lądują na chodniku.
Oba wypadki to kwestia zużytego zamocowania, oczywiście. Ale dlaczego za każdym razem byłem ich bezpośrednim obserwatorem?
Zaburzenie prawdopodobieństwa.
Najprawdopodobniej...
wtorek, 26 czerwca 2012
niedziela, 24 czerwca 2012
Bieżąca dokumentacja.
Pomimo zastarzałej i chwilowo odnowionej kontuzji wykonałem to, co planowałem wykonać: wszystkie części podstawy drugiej wersji "kolców". Sfotografowane w dwóch ujęciach.
sobota, 23 czerwca 2012
Ślepy pasażer.
Takim mianem określał tłumacz, pisarz i żeglarz, kapitan Leonid Teliga, ból fizyczny. Podchwyciłem to. I, niestety, muszę wyznać, że na mój pokład też dostał się wczoraj niewidomy gość, przez co na przykład przymiotnik "niewidomy" chciał spłynąć mi spod paluchów w postaci "miewodnimy". Obrzydliwe. Niemniej jednak usiłuję się nie poddawać i nadal pracuję nad drugą wersją projektu pod roboczą nazwą "kolce".
Porażone mięśnie trzeba rozruszać. A machanie narzędziami znakomicie temu sprzyja, szczególnie, że powstaje przy tym coś, co można zobaczyć i ująć w palce.
Nie przemawia do mnie wysiłek, podejmowany dla samego wysiłku czyli, na przykład, "ćwiczenia gimnastyczne". Konkretne działanie powinno mieć konkretny cel, w przeciwnym wypadku uzyskujemy typowo polskie puszczanie całej pary w gwizdek: głośno to może i jest, ale pociąg nie rusza z miejsca ani o centymetr.
Wolę być nietypowym niż typowym Polakiem.
Porażone mięśnie trzeba rozruszać. A machanie narzędziami znakomicie temu sprzyja, szczególnie, że powstaje przy tym coś, co można zobaczyć i ująć w palce.
Nie przemawia do mnie wysiłek, podejmowany dla samego wysiłku czyli, na przykład, "ćwiczenia gimnastyczne". Konkretne działanie powinno mieć konkretny cel, w przeciwnym wypadku uzyskujemy typowo polskie puszczanie całej pary w gwizdek: głośno to może i jest, ale pociąg nie rusza z miejsca ani o centymetr.
Wolę być nietypowym niż typowym Polakiem.
czwartek, 21 czerwca 2012
"Jaka wspaniała katastrofa!..."
Obiekt, dotąd fotografowany dwakroć we wpisach, zatytułowanych "Bieżąca dokumentacja" okazał się być konstrukcją chybioną. Jest niestabilny, a użycie nieodpowiedniego materiału przy opracowywaniu czerepu spowodowało, że pęka pod wpływem naprężeń wewnętrznych i siły ziemskiego przyciągania, działającej na nierównomiernie rozłożoną masę całości.
Dolny bąbel zbyt lekki, górny- za ciężki, ot co.
Spudłowany strzał.
Porażka.
Frustracja?
Nie!
Pozbędę się tego czegoś, a dziś już rozpocząłem pracę nad drugą wersją. Wylosowane proporcje nakazują przypuszczać, że rzecz będzie tym razem zachowywać się względem grawitacji tak, jak tego bym po niej oczekiwał. Na razie dno całości w stanie surowym suszy się pod dość solidnym obciążeniem.
Wypracowałem też metodę generowania mocno (chyba) surrealistycznych tytułów dla tego, co robię. Może nie aż tak wyrafinowanych, jak miana, które nadawał swym dziełom Salwator Dali, ale...
"Kuzynka czarnej emalii"
"Gadanina łazika marki >>Willys<<"
czy
"Dziki osioł, spożywający wilcze jagody"
mają, mym skromnym zdaniem, posmak czegoś wyjętego z ciężkiego snu.
Dolny bąbel zbyt lekki, górny- za ciężki, ot co.
Spudłowany strzał.
Porażka.
Frustracja?
Nie!
Pozbędę się tego czegoś, a dziś już rozpocząłem pracę nad drugą wersją. Wylosowane proporcje nakazują przypuszczać, że rzecz będzie tym razem zachowywać się względem grawitacji tak, jak tego bym po niej oczekiwał. Na razie dno całości w stanie surowym suszy się pod dość solidnym obciążeniem.
Wypracowałem też metodę generowania mocno (chyba) surrealistycznych tytułów dla tego, co robię. Może nie aż tak wyrafinowanych, jak miana, które nadawał swym dziełom Salwator Dali, ale...
"Kuzynka czarnej emalii"
"Gadanina łazika marki >>Willys<<"
czy
"Dziki osioł, spożywający wilcze jagody"
mają, mym skromnym zdaniem, posmak czegoś wyjętego z ciężkiego snu.
środa, 20 czerwca 2012
Kolejna, niezbyt mądra ankieta.
To było wczoraj. Niezbyt przytomny po niespecjalnie przespanej nocy i nieprzyjemnie gorącym dniu, wypełnionym głównie oczekiwaniem na coś, na co niespecjalnie warto było czekać... siadłem sobie przed ciekłokrystalicznym ekranikiem. Co na nim oglądałem- nieistotne, ale w pewnym momencie z jednej ze "stron internetowych" wyskoczyła na mnie ankieta. Dotycząca ponoć preferencji w wyborze muzyki, serwowanej przez rozgłośnie radiowe.
Ponieważ mam w zwyczaju mówić i pisać prawdę, pośród wyszczególnionych w ankiecie stacji zaznaczyłem jedyną, której jako-tako mogę słuchać bez objawów, niebezpiecznie przypominających zespół Tourette'a. (Chyba, że nadadzą jakowąś zdrowaśkę albo coś z twórczości polskiego ponoć artysty, którego szczerze nie znoszę, specjalizującego się m. in. w nieudolnych wersjach utworów też czasem ciężkostrawnego, nieżyjącego już Marka Grechuty. Wtedy w powietrze lecą potoki wulgaryzmów w języku pseudorosyjskim i radio ulega wyłączeniu.)
OK. Zaznaczyłem tę rozgłośnię, nadającą głównie bezproblemową muzykę "klasyczną" i filmową. Ankieta zaś zmusza mnie do wysłuchania 45 (czterdziestu pięciu!) próbek takich przyśpiewek, że gdyby T. Beksiński żył i je słyszał, to ani chybi dostałby ataku epileptycznej likantropii i pogryzłby membrany w głośnikach, ja zaś mogę określić owe twory pseudokultury jedynie słowami bohatera "Mechanicznej pomarańczy" w tłumaczeniu Stillera: "pop, szajs, syf, kicz!..." Po czym ankieta pyta się mnie czy którykolwiek z tych poronionych ustami podmuchów trawiennych słyszałem... a jakże ja miałbym to usłyszeć nadane ze stacji, mającej w nazwie słówko "classic"!?
Inteligentnie zrobione, nie ma co.
Ponieważ mam w zwyczaju mówić i pisać prawdę, pośród wyszczególnionych w ankiecie stacji zaznaczyłem jedyną, której jako-tako mogę słuchać bez objawów, niebezpiecznie przypominających zespół Tourette'a. (Chyba, że nadadzą jakowąś zdrowaśkę albo coś z twórczości polskiego ponoć artysty, którego szczerze nie znoszę, specjalizującego się m. in. w nieudolnych wersjach utworów też czasem ciężkostrawnego, nieżyjącego już Marka Grechuty. Wtedy w powietrze lecą potoki wulgaryzmów w języku pseudorosyjskim i radio ulega wyłączeniu.)
OK. Zaznaczyłem tę rozgłośnię, nadającą głównie bezproblemową muzykę "klasyczną" i filmową. Ankieta zaś zmusza mnie do wysłuchania 45 (czterdziestu pięciu!) próbek takich przyśpiewek, że gdyby T. Beksiński żył i je słyszał, to ani chybi dostałby ataku epileptycznej likantropii i pogryzłby membrany w głośnikach, ja zaś mogę określić owe twory pseudokultury jedynie słowami bohatera "Mechanicznej pomarańczy" w tłumaczeniu Stillera: "pop, szajs, syf, kicz!..." Po czym ankieta pyta się mnie czy którykolwiek z tych poronionych ustami podmuchów trawiennych słyszałem... a jakże ja miałbym to usłyszeć nadane ze stacji, mającej w nazwie słówko "classic"!?
Inteligentnie zrobione, nie ma co.
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Przykre stwierdzenie.
Jeżeli obecnie rytmiczny bełkot bez ładu i składu oraz smarowanie farbą w aerozolu po ścianach domów uważa się za sztukę, zaś pomalowane twarze (mordy? pyski? ryje?) widać raczej często podczas tzw. zawodów sportowych, to znaczy, że pokolenia Greków, Rzymian, anonimów średniowiecznych, artystów renesansu itp. wysilały się na próżno, zaś paleolit trwa nadal i miewa się znakomicie.
Przynajmniej w kraju, w którym mieszkam.
Przynajmniej w kraju, w którym mieszkam.
niedziela, 17 czerwca 2012
piątek, 15 czerwca 2012
Zbieżności.
Wczoraj: wracam ze swojej "wyprawy eksploracyjnej" i raptem przypomina mi się zbiorek zagadek naukowych z lat 70- tych XX wieku autorstwa Stanisława Wernera, zatytułowany "Główka pracuje". A konkretnie zawarta w tej pracy historyjka pt. "Kombinator", o nieuczciwym kierowcy taksówki, mającym kontakty z recydywistami. Przy drzwiach na klatkę schodową wyprzedza mnie sąsiad z naprzeciwka. Osobnik ten zaczął od kradzieży samochodów, potem przerzucił się na drobny handel narkotykami, obecnie zaś jeździ "na taryfie".
Wczorajszy wieczór: czytam sobie przed snem "Słownik terminologii sztuk pięknych" i raptem ktoś mnie pyta o pochodzenie oraz etymologię słowa "getto". Nota bene teren, niegdyś noszący tę nazwę, był w ciągu dnia miejscem mojej eksploracji. Akurat w słowniku znajdowało się hasło i wyjaśnienie, że to od nazwy własnej dzielnicy w szesnastowiecznej Wenecji. Odpowiedzi na pytanie udzieliłem więc natychmiastowo.
Wspomnę jeszcze, że po zasadniczej części owej wyprawy udałem się w miejsce, które dość często odwiedzałem u schyłku minionej zimy... i zazwyczaj towarzyszyła mi wtedy melodia z filmu "O Angliku, który wszedł na wzgórze, ale zszedł z góry". Ten temat, rozbrzmiewający w scenie noszenia przez dzielne Walijki i Walijczyków ziemi we wszystkim, w czym dało się ją przenosić, na szczyt tytułowego wzgórza. Dźwięki kojarzące się z ciężką, ale wzniosłą pracą. Cóż, jak powiada Księga Przemian, żeby powstało coś wielkiego, trzeba zbierać na stos małe rzeczy. Wielkiego? Niekoniecznie. Moje purchawki nie są przecie wielkie, a wsadzić w nie trzeba całkiem sporo surowca i wysiłku. Oczywiście w drodze melodyjka znów była ze mną, wieczorem ponownie wyszukałem ją w Sieci, a dziś, gdy pracowałem nad nakładaniem tła na to, co sfotografowałem w ubiegłą niedzielę, jedyna rozgłośnia radiowa, której jeszcze mogę słuchać bez objawów większego wstrętu, dwakroć poczęstowała mnie tym właśnie utworem.
Zbiegi okoliczności, powiedziałby ktoś postronny.
Synchroniczność- skonstatowałby zapewne Karol Gustaw Jung.
Dziura w tkance rzeczywistości- twierdzę ja.
Wczorajszy wieczór: czytam sobie przed snem "Słownik terminologii sztuk pięknych" i raptem ktoś mnie pyta o pochodzenie oraz etymologię słowa "getto". Nota bene teren, niegdyś noszący tę nazwę, był w ciągu dnia miejscem mojej eksploracji. Akurat w słowniku znajdowało się hasło i wyjaśnienie, że to od nazwy własnej dzielnicy w szesnastowiecznej Wenecji. Odpowiedzi na pytanie udzieliłem więc natychmiastowo.
Wspomnę jeszcze, że po zasadniczej części owej wyprawy udałem się w miejsce, które dość często odwiedzałem u schyłku minionej zimy... i zazwyczaj towarzyszyła mi wtedy melodia z filmu "O Angliku, który wszedł na wzgórze, ale zszedł z góry". Ten temat, rozbrzmiewający w scenie noszenia przez dzielne Walijki i Walijczyków ziemi we wszystkim, w czym dało się ją przenosić, na szczyt tytułowego wzgórza. Dźwięki kojarzące się z ciężką, ale wzniosłą pracą. Cóż, jak powiada Księga Przemian, żeby powstało coś wielkiego, trzeba zbierać na stos małe rzeczy. Wielkiego? Niekoniecznie. Moje purchawki nie są przecie wielkie, a wsadzić w nie trzeba całkiem sporo surowca i wysiłku. Oczywiście w drodze melodyjka znów była ze mną, wieczorem ponownie wyszukałem ją w Sieci, a dziś, gdy pracowałem nad nakładaniem tła na to, co sfotografowałem w ubiegłą niedzielę, jedyna rozgłośnia radiowa, której jeszcze mogę słuchać bez objawów większego wstrętu, dwakroć poczęstowała mnie tym właśnie utworem.
Zbiegi okoliczności, powiedziałby ktoś postronny.
Synchroniczność- skonstatowałby zapewne Karol Gustaw Jung.
Dziura w tkance rzeczywistości- twierdzę ja.
czwartek, 14 czerwca 2012
Podsumowanie akcji.
Dzisiejszym wypadem zakończyłem swoją Niedużą Ofensywę Wiosenną. Konkluzja? Nie wiem, jak w innych dzielnicach innych miast, ale tu, gdzie obecnie przebywam, stan bibliotek publicznych można określić jednym słowem: tragedia. Pokurczone godziny otwarcia, księgozbiory niekiedy bardzo ograniczone, w jednej z tych placówek, gnieżdżącej się w suterenie gmachu urzędu dzielnicowego (nota bene niegdyś był to cyrkuł, darowany przez carską jeszcze Rosję) znalazłem książki piętrzące się stertami na podłodze, jako że na półkach w tej piwniczce brakło już dla nich miejsca.
Ale po co komu czytelnictwo, skoro istnieje telewizja, telefonia komórkowa i- nade wszystko- piłka nożna?
Miejsc, w których mógłbym coś złowić, łącznie trzy. To i tak dużo.
Wygląda na to, że o ile do 1989 roku odmóżdżano na szaro, to teraz robi się to na kolorowo.
I chyba skuteczniej, niestety.
Ale po co komu czytelnictwo, skoro istnieje telewizja, telefonia komórkowa i- nade wszystko- piłka nożna?
Miejsc, w których mógłbym coś złowić, łącznie trzy. To i tak dużo.
Wygląda na to, że o ile do 1989 roku odmóżdżano na szaro, to teraz robi się to na kolorowo.
I chyba skuteczniej, niestety.
środa, 13 czerwca 2012
Łowca.
Wspominałem już tu o swoich polowaniach, mających na celu zaspokojenie głodu... informacyjnego, z braku właściwszego słowa. W wyniku łowów dzisiejszych dobrałem się, złakniony, najpierw do numeru czasopisma (?), o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałem. Tytuł: "Femka". Zatem zapewne coś o feminizmie. Niby w porządku. Sam przecież oddaję cześć, na swój szczególny sposób, Tej, którą wedle mitów hebrajskich należałoby zwać pierwszą feministką na tym świecie, a, jeśli moje podejrzenia są słuszne, pojawiła się Ona jeszcze przed "Adamem". Stworzona z myśli i ziemi. Skoro Apollo, jeden z najsympatyczniejszych bogów panteonu helleńskiego, został w Apokalipsie przedstawiony jako Abaddon, anioł zniszczenia, to staje się jasnym, że mitów nie wolno rozpatrywać z punktu widzenia jednego tylko narodu. Bo co to jest naród? Ludzie. Zatem istoty, które same siebie uważają za rozumne. A czyż objawem rozumności może być np. spożywanie ogłupiających płynów, fascynowanie się kilkunastką samców ludzkich, usiłujących umieścić okrągły przedmiot w skrawku przestrzeni, ograniczonym tyczkami i siatką, ewentualnie gapienie się w szklany ekran telewizora, wynalazku, który znakomicie uwalnia... od myślenia? Przeto mit, pokutujący w jednym tylko narodzie, nie może być doskonałym zapisem (mitycznej) prawdy- tej ostatniej odrobinę da się wycisnąć tylko analizując mity różnych skupisk ludzkich. Czy nie tego właśnie rozdrobnienia wiar, tego stłuczenia zwierciadła rzeczywistości na okruchy, po jednym na nację, dotyczył kolejny hebrajski mit, ten o wieży Babel i pomieszaniu języków?
Ale, ale. Rozdrabniam się.
Co z tą "Femką"?
Ano cóż, kolumna nazwisk, widniejących na okładce, od razu usposobiła mnie niechętnie do lektury. Osoby znane z tego, że są znane, co poniektóre, zdaje się, widać czasem w telewizji, niewiasty, do jakich pasuje wyjątkowo brzydki termin "besserwisserka", zaś zapis skądinąd sympatycznego zdrobnienia od Ignacji jako "Yga" według mojego skromnego pojęcia świadczy o bezmyślnej pretensjonalności... Doznania odbioru porównywalne z próbą spożycia marynowanego śledzia z syropem malinowym.
Postrzegając, iż zamiast nasycenia wyniknie dla mnie z tej lektury niestrawność, sięgnąłem po kolejną pozycję. Piotr Brantome, "Żywoty pań swawolnych". Pamiętam, jak, dopiero co nauczywszy się czytać, spostrzegłem tę książkę na półce i rozpoznałem jej tytuł jako "Żywoty państwowych". Szkoda, że nie partyjnych. Dziś miałem okazję poznać jej treść po raz pierwszy w tym życiu. Pierwsze wrażenie: niesmak. Boy- Żeleński przeszarżował ze stylizacją językową a la, powiedzmy, Mikołaj Rej- te wszystkie "barzo", "nieledacyjakie" czy "lik" (w znaczeniu "lek") obecnie jedynie rażą. W przeciwieństwie do przekładu "Gargantui i Pantagruela", gdzie twórca "Słówek" nie silił się aż tak straszliwie.
A wnioski?
Lektura, głównie przez tę przesadną stylizację, mało rozrywkowa.
Za to panie swawolne Brantome'a i dzisiejsze kobiety, usiłujące przekształcać świat według własnej woli dzieli około pół tysiąclecia, a pretensje do rzeczywistości, mimo upływu czasu, wciąż takie same...
Ale, ale. Rozdrabniam się.
Co z tą "Femką"?
Ano cóż, kolumna nazwisk, widniejących na okładce, od razu usposobiła mnie niechętnie do lektury. Osoby znane z tego, że są znane, co poniektóre, zdaje się, widać czasem w telewizji, niewiasty, do jakich pasuje wyjątkowo brzydki termin "besserwisserka", zaś zapis skądinąd sympatycznego zdrobnienia od Ignacji jako "Yga" według mojego skromnego pojęcia świadczy o bezmyślnej pretensjonalności... Doznania odbioru porównywalne z próbą spożycia marynowanego śledzia z syropem malinowym.
Postrzegając, iż zamiast nasycenia wyniknie dla mnie z tej lektury niestrawność, sięgnąłem po kolejną pozycję. Piotr Brantome, "Żywoty pań swawolnych". Pamiętam, jak, dopiero co nauczywszy się czytać, spostrzegłem tę książkę na półce i rozpoznałem jej tytuł jako "Żywoty państwowych". Szkoda, że nie partyjnych. Dziś miałem okazję poznać jej treść po raz pierwszy w tym życiu. Pierwsze wrażenie: niesmak. Boy- Żeleński przeszarżował ze stylizacją językową a la, powiedzmy, Mikołaj Rej- te wszystkie "barzo", "nieledacyjakie" czy "lik" (w znaczeniu "lek") obecnie jedynie rażą. W przeciwieństwie do przekładu "Gargantui i Pantagruela", gdzie twórca "Słówek" nie silił się aż tak straszliwie.
A wnioski?
Lektura, głównie przez tę przesadną stylizację, mało rozrywkowa.
Za to panie swawolne Brantome'a i dzisiejsze kobiety, usiłujące przekształcać świat według własnej woli dzieli około pół tysiąclecia, a pretensje do rzeczywistości, mimo upływu czasu, wciąż takie same...
wtorek, 12 czerwca 2012
Garść cytatów.
"MIT: opowieść o stałej osnowie fabularnej, będąca przekazem wyobrażeń danej społeczności o pochodzeniu, naturze i przeznaczeniu człowieka. Mity są stałym składnikiem kultury prawie wszystkich ludów pierwotnych. Pełnią przede wszystkim funkcje poznawcze, światopoglądowe i sakralne; uzasadniają, wyrażają i kodyfikują wierzenia religijne związane z magią, kultem i rytuałem. (...) Bohaterami mitów są bogowie, demony, herosi obdarzeni nadprzyrodzonymi właściwościami (...)".- za: "Literatura polska. Przewodnik encyklopedyczny", PIW 1984, hasło podpisane pseudonimem "Redakcja".
"Realizm naszych czasów to realizm tworzący mity, realizm epicki, realizm prometejski."- Roger Garaudy, "Realizm bez granic", Czytelnik, 1967.
I słówko wyjaśnienia od poirytowanego, a pisanego małą literą czytelnika. Onże Francuz podjął się w tej książczynie karkołomnego zadania: pzedstawić Picassa, Perse'a oraz niejakiego Kafkę jako realistów, tak, by ich twórczość zdawała się przemawiać na korzyść obecnie, chwała Najwyższemu, skompromitowanych poglądów "filozoficznych" oraz równie poronionego ustroju politycznego. Gdzie, pytam, w marksizmie/engelsizmie/leninizmie/stalinizmie/schizoschizmie miejsce na mit? Przecie to ostatnie pochodzi ze sfery religii, a więc, jak określał to za Feuerbachem brodaty prekursor od "Manifestu komunistycznego", "opium dla mas ludowych"! To raz. Jakimiż nadprzyrodzonymi właściwościami obdarzony był Józef K. z "Procesu"? To dwa. A Kafka dla mnie, podobnie jak niejaki Stachura Edward, stanowi przykład wyniesienia na ołtarze kogoś, kto powinien leczyć się z bardzo głębokiej i powikłanej neurozy. Nic więcej. To trzy.
W książce Garaudy'ego właściwie można by zastąpić każde zdanie jednym słowem: fałsz. Informacji tyle samo, a zmieściłaby się na znacznie mniejszej ilości stron.
"Kogoś tu po..., ale, kurde, nie nas!"- Rafał A. Ziemkiewicz.
"Realizm naszych czasów to realizm tworzący mity, realizm epicki, realizm prometejski."- Roger Garaudy, "Realizm bez granic", Czytelnik, 1967.
I słówko wyjaśnienia od poirytowanego, a pisanego małą literą czytelnika. Onże Francuz podjął się w tej książczynie karkołomnego zadania: pzedstawić Picassa, Perse'a oraz niejakiego Kafkę jako realistów, tak, by ich twórczość zdawała się przemawiać na korzyść obecnie, chwała Najwyższemu, skompromitowanych poglądów "filozoficznych" oraz równie poronionego ustroju politycznego. Gdzie, pytam, w marksizmie/engelsizmie/leninizmie/stalinizmie/schizoschizmie miejsce na mit? Przecie to ostatnie pochodzi ze sfery religii, a więc, jak określał to za Feuerbachem brodaty prekursor od "Manifestu komunistycznego", "opium dla mas ludowych"! To raz. Jakimiż nadprzyrodzonymi właściwościami obdarzony był Józef K. z "Procesu"? To dwa. A Kafka dla mnie, podobnie jak niejaki Stachura Edward, stanowi przykład wyniesienia na ołtarze kogoś, kto powinien leczyć się z bardzo głębokiej i powikłanej neurozy. Nic więcej. To trzy.
W książce Garaudy'ego właściwie można by zastąpić każde zdanie jednym słowem: fałsz. Informacji tyle samo, a zmieściłaby się na znacznie mniejszej ilości stron.
"Kogoś tu po..., ale, kurde, nie nas!"- Rafał A. Ziemkiewicz.
niedziela, 10 czerwca 2012
Bieżąca dokumentacja.
Najwyraźniej odgórnie uznano, że każdy obywatel Polski MUSI interesować się tylko jednym zjawiskiem... kulturopodobnym. Nie lubię, gdy próbuje się mną manipulować, szczególnie, jeśli czyni się to w sposób ordynarny. Gdy do moich zmysłów dociera "musisz mieć!...", "musisz przeczytać!...", "musisz obejrzeć!..." i tak dalej, to włącza mi się procedura obronna, jaką niezbyt elegancko zwę programowym olewaniem.
A skądinąd nieciekawie to wszystko wygląda z... psychiatrycznego punktu widzenia. "Papieżomania", "małyszomania", "kubicomania", "potteromania" i ten najnowszy wymysł: "piłkoszał" bodajże. Oczywiście chciałoby się pogratulować twórcom tych koszmarków wyjątkowego wyczucia elegancji językowej, ale nie to jest dla mnie niepokojące.
Zarówno mania jak i szał są czymś, co, jak mi się zdaje, podpada pod kategorie choroby psychicznej.
I to wymagającej leczenia w zakładzie zamkniętym.
Nie twierdzę, że jestem "normalny". Wprost przeciwnie, bo przecież coś takiego, jak "norma" w dziedzinie psychiki nie istnieje. Jedynie zachowania- jeśli zaczynają one być rażące dla otoczenia, osobnika, który je produkuje, poddaje się izolacji bądź terapii.
Ale wobec takiego gniotu "mediów" pozostaje mi tylko emigracja wewnętrzna (jak to się ładnie mówiło w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku) i wolterowskie uprawianie własnego ogródka.
Nawet jeśli składa się on z surowców bardzo wtórnych.
Na poniższych zdjęciach umieściłem, dla zobrazowania rozmiarów obiektu, jaki obecnie opracowuję, baterię R 20. Zaznaczam, że jest to dokumentacja bieżąca i fotografia ukazuje purchawkę w stanie bardzo surowym. Brak jej jeszcze nawet tytułu.
A skądinąd nieciekawie to wszystko wygląda z... psychiatrycznego punktu widzenia. "Papieżomania", "małyszomania", "kubicomania", "potteromania" i ten najnowszy wymysł: "piłkoszał" bodajże. Oczywiście chciałoby się pogratulować twórcom tych koszmarków wyjątkowego wyczucia elegancji językowej, ale nie to jest dla mnie niepokojące.
Zarówno mania jak i szał są czymś, co, jak mi się zdaje, podpada pod kategorie choroby psychicznej.
I to wymagającej leczenia w zakładzie zamkniętym.
Nie twierdzę, że jestem "normalny". Wprost przeciwnie, bo przecież coś takiego, jak "norma" w dziedzinie psychiki nie istnieje. Jedynie zachowania- jeśli zaczynają one być rażące dla otoczenia, osobnika, który je produkuje, poddaje się izolacji bądź terapii.
Ale wobec takiego gniotu "mediów" pozostaje mi tylko emigracja wewnętrzna (jak to się ładnie mówiło w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku) i wolterowskie uprawianie własnego ogródka.
Nawet jeśli składa się on z surowców bardzo wtórnych.
Na poniższych zdjęciach umieściłem, dla zobrazowania rozmiarów obiektu, jaki obecnie opracowuję, baterię R 20. Zaznaczam, że jest to dokumentacja bieżąca i fotografia ukazuje purchawkę w stanie bardzo surowym. Brak jej jeszcze nawet tytułu.
piątek, 8 czerwca 2012
Szczególna Myśl.
W języku polskim funkcjonuje (prawdopodobnie idiomatyczny) zwrot "mieć włochate/ kosmate myśli". Dotyczy wyobrażeń związanych z instynktem i czynnością podtrzymania gatunku. Oraz- chyba- z przyjemnymi doznaniami, jakie podobno można odczuwać podczas działań prokreacyjnych. Ja, niestety, nie dostrzegam w tym niczego interesującego dla siebie. Odgłosy, zapachy (!), pot- wszystko to jawi mi się jako coś wysoce nieestetycznego i, co za tym idzie, odpychającego. Moje własne odpowiedniki "włochatych myśli" są za to gładkie, wręcz śliskie (choć suche), połyskliwe i szeleszczą. Czasem też w ich zakres wchodzą wyobrażenia zduszonych jęków i ciężkiego oddechu, o szamotaninie nie wspominając.
Nie ma to jak bycie dewiantem. (Uśmiechnął się ponuro.)
Aliści pomyślałem sobie, że mógłbym stworzyć kosmatą purchawkę.
Oto ona:
Nie ma to jak bycie dewiantem. (Uśmiechnął się ponuro.)
Aliści pomyślałem sobie, że mógłbym stworzyć kosmatą purchawkę.
Oto ona:
czwartek, 7 czerwca 2012
wtorek, 5 czerwca 2012
Latarnia Rozpaczy.
Tytuł stąd, że kształt tego cholerstwa, którego powlekanie barwą zajęło mi kilka miesięcy, kojarzy mi się z kioskiem latarni morskiej. (Podkład muzyczny: "Seemann" w wykonaniu Niny Hagen z towarzyszeniem Apocalyptiki.) A rozpacz? Nakładanie barw na wypukłości powierzchni i otaczanie każdego kawałka surowca czarno- szarym konturem, złożonym z pasemek materiału o szerokości dwóch milimetrów każdy, doprowadzało mnie nieraz do poczucia utraty nadziei, że uda się tę rzecz ukończyć.
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Animozja.
Anima- według teorii Karola Gustawa Junga wyidealizowany wizerunek osoby płci żeńskiej, spoczywający w nieświadomości mężczyzny... o ile zdołałem pojąć nauki tego mędrca ze Szwajcarii. Najczęściej taki autonomiczny kompleks jest słaby i ma tendencje do zaniku. Jako przykład C. G. J. podał w jednym ze swych pism wiersz Rainera M. Rilkego o pięknej twarzy, którą podmiot mówiący utworu ujrzał tonącą pod lodową taflą.
(Autor niniejszego wpisu zaczyna popadać w mętny gnostycyzm.)
Nie całkiem świętej pamięci Tomasz Beksiński nazwał swego czasu zacną, brytyjską artystkę- kusicielkę "najpiękniejszą kobietą świata". Ta właśnie dama na płycie "Hounds of Love" zaśpiewała niezwykle dramatyczną pieśń pt. "Under the Ice". Nie mam pewności czy nie wykorzystała tekstu Rilkego... ale w tym wypadku podmiotem utworu Bush była osoba tonąca.
Prawdopodobnie anima nieżyjącego dziennikarza musiała być spokrewniona duchowo z autorką "Suspended in Gaffa"- świadczyłoby o tym zakręcenie T. B. na punkcie bohaterki "Kobiety- węża", a także ten portret, wiszący na ścianie jego "krypty". Jak rzekłby Entombed z "Wilq'a" braci Minkiewiczów, "dziwnym nie jest".
Ale dlaczego ja o tym piszę?
Ano dlatego, że wkrótce po tym, jak moja anima objawiła mi się po raz pierwszy, wpadłem na pomysł wymodelowania w makulaturze możliwie jak najrealistyczniej wyglądającej podobizny ludzkiej głowy. Wtedy, jak już wspomniałem, było to niemożliwe do sensownego urzeczywistnienia. Ale późną wiosną i latem ubiegłego roku udało mi się wreszcie nadrobić zaległość, jakiej dopuściłem się, będąc jeszcze nastolatkiem.
Postanowiłem, że ma to być głowa żeńska. Nie chciałem tworzyć dokładnego portretu własnej animy, bo to byłoby niewykonalne. Natomiast tworzyłem tę rzecz, pragnąc zawrzeć w niej choćby parę cech wyglądu mojego "autonomicznego kompleksu".
Niestety materiał miał tu też to i owo do powiedzenia. W wyniku zabawy w naśladowanie dr. Wiktora von Frankensteina wyszło mi coś w rodzaju średnio przystojnej mumii egipskiej. I znów pod paluchy ciśnie się kwestia Entombeda z "Wilq'a". No bo jeśli to, co zwie się horrorem, odbieram jako literaturę obyczajową, zaś tzw. literatura głównego nurtu stanowi dla mnie przerażający swą nudą horror?...
A wyraz twarzy tego tworu jest taki, że tytuł "Animozja" czyli uraza/ niechęć wydał mi się wyjątkowo na miejscu.
Na zakończenie wpisu jeszcze jeden cytacik, choć nie pomnę, skąd: "Z marzeniami trzeba postępować ostrożnie: mogą się spełnić."
(Autor niniejszego wpisu zaczyna popadać w mętny gnostycyzm.)
Nie całkiem świętej pamięci Tomasz Beksiński nazwał swego czasu zacną, brytyjską artystkę- kusicielkę "najpiękniejszą kobietą świata". Ta właśnie dama na płycie "Hounds of Love" zaśpiewała niezwykle dramatyczną pieśń pt. "Under the Ice". Nie mam pewności czy nie wykorzystała tekstu Rilkego... ale w tym wypadku podmiotem utworu Bush była osoba tonąca.
Prawdopodobnie anima nieżyjącego dziennikarza musiała być spokrewniona duchowo z autorką "Suspended in Gaffa"- świadczyłoby o tym zakręcenie T. B. na punkcie bohaterki "Kobiety- węża", a także ten portret, wiszący na ścianie jego "krypty". Jak rzekłby Entombed z "Wilq'a" braci Minkiewiczów, "dziwnym nie jest".
Ale dlaczego ja o tym piszę?
Ano dlatego, że wkrótce po tym, jak moja anima objawiła mi się po raz pierwszy, wpadłem na pomysł wymodelowania w makulaturze możliwie jak najrealistyczniej wyglądającej podobizny ludzkiej głowy. Wtedy, jak już wspomniałem, było to niemożliwe do sensownego urzeczywistnienia. Ale późną wiosną i latem ubiegłego roku udało mi się wreszcie nadrobić zaległość, jakiej dopuściłem się, będąc jeszcze nastolatkiem.
Postanowiłem, że ma to być głowa żeńska. Nie chciałem tworzyć dokładnego portretu własnej animy, bo to byłoby niewykonalne. Natomiast tworzyłem tę rzecz, pragnąc zawrzeć w niej choćby parę cech wyglądu mojego "autonomicznego kompleksu".
Niestety materiał miał tu też to i owo do powiedzenia. W wyniku zabawy w naśladowanie dr. Wiktora von Frankensteina wyszło mi coś w rodzaju średnio przystojnej mumii egipskiej. I znów pod paluchy ciśnie się kwestia Entombeda z "Wilq'a". No bo jeśli to, co zwie się horrorem, odbieram jako literaturę obyczajową, zaś tzw. literatura głównego nurtu stanowi dla mnie przerażający swą nudą horror?...
A wyraz twarzy tego tworu jest taki, że tytuł "Animozja" czyli uraza/ niechęć wydał mi się wyjątkowo na miejscu.
Na zakończenie wpisu jeszcze jeden cytacik, choć nie pomnę, skąd: "Z marzeniami trzeba postępować ostrożnie: mogą się spełnić."
niedziela, 3 czerwca 2012
Siatka osiowa.
Zamówienie. Ktoś, pracujący zarobkowo w tym samym miejscu, co ja, zobaczył moje wcześniejsze twory i wyraził chęć posiadania własnej purchawki. A ponieważ zostawił mi swobodę twórczą, ja zaś na liście projektów (bo mam takową!) akurat przelazłem do pozycji pod nazwą roboczą "pajęczyna", postanowiłem rzecz zrealizować. Ten ktoś jest mi pod względem intelektualnym dość bliski, na imię ma Antonina, ale ja używam zdrobnienia, a jego nazwisko z rybackim narzędziem do połowów też się kojarzy. Stąd tytuł. A że "osiowa" jakby trochę nie na miejscu? O, przepraszam. Początki poszczególnych sześciu wątków tej plątaniny, wyglądającej jak dzieło sklerotycznego pająka- gryziela, tworzą rzeczywiście sześć osi na dnie całości. Tylko, że potem zastosowałem losowo dobierane długości odcinków i półlosowo ustalane kąty między nimi.
Stąd gmatwanina, będąca efektem w pełni zamierzonym.
Stąd gmatwanina, będąca efektem w pełni zamierzonym.
sobota, 2 czerwca 2012
Autoportret Poe- tyczny.
Inspiracja: Edgar Allan Poe, monumentalny zbiór utworów pt. "Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze." Znałem dzieła tego pisarza od lat, ale do zakupu tej księgi byłem posiadaczem jedynie "Złotego żuka" i "Tajemnicy Marii Roget". No i wreszcie mogłem się porządnie wczytać w "Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket", powieść, którą Lovecraft w "W górach szaleństwa" określił mianem "wstrząsającej i enigmatycznej". Jak już wspomniałem, nie cenię wysoko twórczości samotnika z Providence, ale w tym wypadku nie mogę odmówić mu racji. To, czego Pym doświadczył na wyspie Tsalal, rzeczywiście wywarło na mnie przedziwne wrażenie. I nie mam tu na myśli ekscesów, jakich na załodze "Jane Guy" dopuścili się tubylcy.
Tamtejsza woda. Złożona jakby z opalizujących żyłek, zaś po przesunięciu nożem wzdłuż nich narzędzie pozostawiało w cieczy wyraźne zagłębienie, zanikające dopiero po chwili. Polimer? Być może, ale przecież za życia Poego tworzyw spolimeryzowanych chyba jeszcze nie znano. Zaczęło we mnie kiełkować niejasne przeświadczenie, że tsalalski tlenek wodoru zachowywał się wedle praw fizyki odmiennej niż działające w tej "rzeczywistości", którą postrzegam wokół siebie.
Jaskinie Tsalalu i znaki na ich ścianach, tworzące napisy pełne zagadkowej i jakby złowieszczej treści. Tu mogę tylko zacytować "Śmierć Halpina Fraysera" Bierce'a: "To jakaś paskudna tajemnica."
Reakcja tubylców na kolor, który i we mnie wywołuje najczęściej wstręt.
To ostatnie przeważyło szalę.
Oto wynik.
Tamtejsza woda. Złożona jakby z opalizujących żyłek, zaś po przesunięciu nożem wzdłuż nich narzędzie pozostawiało w cieczy wyraźne zagłębienie, zanikające dopiero po chwili. Polimer? Być może, ale przecież za życia Poego tworzyw spolimeryzowanych chyba jeszcze nie znano. Zaczęło we mnie kiełkować niejasne przeświadczenie, że tsalalski tlenek wodoru zachowywał się wedle praw fizyki odmiennej niż działające w tej "rzeczywistości", którą postrzegam wokół siebie.
Jaskinie Tsalalu i znaki na ich ścianach, tworzące napisy pełne zagadkowej i jakby złowieszczej treści. Tu mogę tylko zacytować "Śmierć Halpina Fraysera" Bierce'a: "To jakaś paskudna tajemnica."
Reakcja tubylców na kolor, który i we mnie wywołuje najczęściej wstręt.
To ostatnie przeważyło szalę.
Oto wynik.
Subskrybuj:
Posty (Atom)