sobota, 2 czerwca 2012

Autoportret Poe- tyczny.

Inspiracja: Edgar Allan Poe, monumentalny zbiór utworów pt. "Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze." Znałem dzieła tego pisarza od lat, ale do zakupu tej księgi byłem posiadaczem jedynie "Złotego żuka" i "Tajemnicy Marii Roget". No i wreszcie mogłem się porządnie wczytać w "Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket", powieść, którą Lovecraft w "W górach szaleństwa" określił mianem "wstrząsającej i enigmatycznej". Jak już wspomniałem, nie cenię wysoko twórczości samotnika z Providence, ale w tym wypadku nie mogę odmówić mu racji. To, czego Pym doświadczył na wyspie Tsalal, rzeczywiście wywarło na mnie przedziwne wrażenie. I nie mam tu na myśli ekscesów, jakich na załodze "Jane Guy" dopuścili się tubylcy.
Tamtejsza woda. Złożona jakby z opalizujących żyłek, zaś po przesunięciu nożem wzdłuż nich narzędzie pozostawiało w cieczy wyraźne zagłębienie, zanikające dopiero po chwili. Polimer? Być może, ale przecież za życia Poego tworzyw spolimeryzowanych chyba jeszcze nie znano. Zaczęło we mnie kiełkować niejasne przeświadczenie, że tsalalski tlenek wodoru zachowywał się wedle praw fizyki odmiennej niż działające w tej "rzeczywistości", którą postrzegam wokół siebie.
Jaskinie Tsalalu i znaki na ich ścianach, tworzące napisy pełne zagadkowej i jakby złowieszczej treści. Tu mogę tylko zacytować "Śmierć Halpina Fraysera" Bierce'a: "To jakaś paskudna tajemnica."
Reakcja tubylców na kolor, który i we mnie wywołuje najczęściej wstręt.
To ostatnie przeważyło szalę.




Oto wynik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz