Wspominałem już tu o swoich polowaniach, mających na celu zaspokojenie głodu... informacyjnego, z braku właściwszego słowa. W wyniku łowów dzisiejszych dobrałem się, złakniony, najpierw do numeru czasopisma (?), o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałem. Tytuł: "Femka". Zatem zapewne coś o feminizmie. Niby w porządku. Sam przecież oddaję cześć, na swój szczególny sposób, Tej, którą wedle mitów hebrajskich należałoby zwać pierwszą feministką na tym świecie, a, jeśli moje podejrzenia są słuszne, pojawiła się Ona jeszcze przed "Adamem". Stworzona z myśli i ziemi. Skoro Apollo, jeden z najsympatyczniejszych bogów panteonu helleńskiego, został w Apokalipsie przedstawiony jako Abaddon, anioł zniszczenia, to staje się jasnym, że mitów nie wolno rozpatrywać z punktu widzenia jednego tylko narodu. Bo co to jest naród? Ludzie. Zatem istoty, które same siebie uważają za rozumne. A czyż objawem rozumności może być np. spożywanie ogłupiających płynów, fascynowanie się kilkunastką samców ludzkich, usiłujących umieścić okrągły przedmiot w skrawku przestrzeni, ograniczonym tyczkami i siatką, ewentualnie gapienie się w szklany ekran telewizora, wynalazku, który znakomicie uwalnia... od myślenia? Przeto mit, pokutujący w jednym tylko narodzie, nie może być doskonałym zapisem (mitycznej) prawdy- tej ostatniej odrobinę da się wycisnąć tylko analizując mity różnych skupisk ludzkich. Czy nie tego właśnie rozdrobnienia wiar, tego stłuczenia zwierciadła rzeczywistości na okruchy, po jednym na nację, dotyczył kolejny hebrajski mit, ten o wieży Babel i pomieszaniu języków?
Ale, ale. Rozdrabniam się.
Co z tą "Femką"?
Ano cóż, kolumna nazwisk, widniejących na okładce, od razu usposobiła mnie niechętnie do lektury. Osoby znane z tego, że są znane, co poniektóre, zdaje się, widać czasem w telewizji, niewiasty, do jakich pasuje wyjątkowo brzydki termin "besserwisserka", zaś zapis skądinąd sympatycznego zdrobnienia od Ignacji jako "Yga" według mojego skromnego pojęcia świadczy o bezmyślnej pretensjonalności... Doznania odbioru porównywalne z próbą spożycia marynowanego śledzia z syropem malinowym.
Postrzegając, iż zamiast nasycenia wyniknie dla mnie z tej lektury niestrawność, sięgnąłem po kolejną pozycję. Piotr Brantome, "Żywoty pań swawolnych". Pamiętam, jak, dopiero co nauczywszy się czytać, spostrzegłem tę książkę na półce i rozpoznałem jej tytuł jako "Żywoty państwowych". Szkoda, że nie partyjnych. Dziś miałem okazję poznać jej treść po raz pierwszy w tym życiu. Pierwsze wrażenie: niesmak. Boy- Żeleński przeszarżował ze stylizacją językową a la, powiedzmy, Mikołaj Rej- te wszystkie "barzo", "nieledacyjakie" czy "lik" (w znaczeniu "lek") obecnie jedynie rażą. W przeciwieństwie do przekładu "Gargantui i Pantagruela", gdzie twórca "Słówek" nie silił się aż tak straszliwie.
A wnioski?
Lektura, głównie przez tę przesadną stylizację, mało rozrywkowa.
Za to panie swawolne Brantome'a i dzisiejsze kobiety, usiłujące przekształcać świat według własnej woli dzieli około pół tysiąclecia, a pretensje do rzeczywistości, mimo upływu czasu, wciąż takie same...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz