Po raz pierwszy spróbowałem wykorzystać gotowy surowiec (tj. tekturę falistą) przy opracowywaniu kształtu bryły czy też, jeśli używać terminologii związanej z ceramiką, czerepu. I co? I niesmak, bo okazało się, że powstają nieuniknione błędy znacznie większe, aniżeli po formowaniu z materiału nawarstwianego własnoręcznie. Dlatego też kolejna purchawka wyszła nieco koślawo i stąd słowo "wykrzywiony" w tytule. Ale jeśli chodzi o wzory i kolory, śmiem twierdzić, że wypadają całkiem harmonijnie...
czwartek, 31 maja 2012
wtorek, 29 maja 2012
Śmieciokwiatek.
Kolejna próbka techniczna w postaci paskudnego, płaskiego obrazka- tym razem chciałem sprawdzić, jak wyjdzie mi kolor, obwiedziony czarnym konturem. Prymitywne, jak nie wiem, co...
poniedziałek, 28 maja 2012
Drobiazg od dzikusa.
Uzupełnienie wczorajszego wpisu.
A tytuł dzisiejszego? Cóż, jak- być może- widać, "Pieśń pająka" to pierwszy z moich tworów, jaki pokryłem w całości czymś w rodzaju lakieru, stąd dodatkowy połysk i do pewnego stopnia intensyfikacja barwy. Najpierw jednak musiałem przekonać się czy taka powłoka nie rozpuści spoiwa, w związku z czym przeprowadziłem małe doświadczenie, tworząc paskudną, niedużą wyklejankę. Niestety nie wziąłem pod uwagę, że "podobrazie" pod wpływem wodnego roztworu polioctanu winylu i tego quasi-lakieru zacznie pracować (choć zrobiłem je z najsztywniejszego materiału, jaki miałem do dyspozycji) i wykrzywi się niczym najzwyklejszy papierek. Oto wynik:
A tytuł dzisiejszego? Cóż, jak- być może- widać, "Pieśń pająka" to pierwszy z moich tworów, jaki pokryłem w całości czymś w rodzaju lakieru, stąd dodatkowy połysk i do pewnego stopnia intensyfikacja barwy. Najpierw jednak musiałem przekonać się czy taka powłoka nie rozpuści spoiwa, w związku z czym przeprowadziłem małe doświadczenie, tworząc paskudną, niedużą wyklejankę. Niestety nie wziąłem pod uwagę, że "podobrazie" pod wpływem wodnego roztworu polioctanu winylu i tego quasi-lakieru zacznie pracować (choć zrobiłem je z najsztywniejszego materiału, jaki miałem do dyspozycji) i wykrzywi się niczym najzwyklejszy papierek. Oto wynik:
niedziela, 27 maja 2012
Pieśń pająka.
Na wstępie- poprawka z wczoraj: "Sen z domu wiedźmy" we właściwej, pionowej pozycji.
Pająki. Bardzo stare, jeśli chodzi o występowanie na Ziemi, stworzenia, często darzone przez gatunek homo sapiens strachem lub obrzydzeniem, aż do skrzywienia umysłowego, zwanego arachnofobią. Cóż, ludzie, jak spostrzegłem, bardzo nie lubią wszystkiego, co jest inne niż oni... a stworzonko, które ma ośmioro oczu i osiem łapek, rzeczywiście jest wyjątkowo odmienne od wyłysiałego dwunoga, uważającego się za istotę rozumną. Z punktu widzenia mojej prywatnej estetyki zaś?... Pająk krzyżak potrafi tworzyć wyrafinowaną, ażurową tkaninę, samica tego zwierzaka, wygrzewająca odwłok w promieniach wrześniowego słońca wygląda dość poczciwie, ale trudno nazwać tych tkaczy "ładnymi". Południowoamerykańskiego ptasznika nigdy nie widziałem osobiście, choć wiem, że ma uroczo wyglądające futerko (szczególnie te pasiaste, kolorowe "skarpetki" u ptaszników bodajże czerwonokolanowych). Kątnik jest szarobury, a oglądany w powiększeniu przypomina cokolwiek psa, zwanego buldogiem: ślepia bez wyrazu i przerośnięte nogogłaszczki. Ale...
Gdy jakiś czas temu prowadziłem doświadczenia nad rozkładem biomasy i siedziałem sobie, patrząc jak bulgocze gęsta, nieprzyjemnie pachnąca ciecz w odstojniku, poczułem delikatne dotknięcie na skórze prawej ręki. Spojrzałem. Siedział tam malutki pająk, może jakieś trzy milimetry długości, o przedziwnym ubarwieniu: cały w czarno- żółte paski, jakby próbował naśladować "stylem ubioru" osę. Posadziłem go ostrożnie na liściu rosnącej obok rośliny. Zwierzątko zaś wykonało długi, jak na swoje rozmiary, skok i ponownie wylądowało na mojej ręce. Znów go przetransportowałem. Znów mu się to nie spodobało i skoczył. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, zanim stawonóg dał za wygraną.
Prawdopodobnie odpowiadał mu zapach, wydzielany przez moją skórę albo ciepło, jakie wydzielała. Niemniej jednak pomyślałem sobie, że gdybym miał antropomorfizować, to uznałbym tego pająka za stworzenie o wesołym usposobieniu i skłonne do zabawy.
Później dowiedziałem się, że był to skakun.
Jeszcze później sprawdziłem w Internecie, jak wygląda w dużym powiększeniu.
http://www.terrarium.com.pl/zobacz/salticidae-skakuny-201.html
Nie miałem pojęcia, że stawonóg może mieć tak bogatą mimikę: ten pajęczak dosłownie robi miny! Zapewne antropomorfizuję, ale uważam, że potrafi się i uśmiechnąć, i podejrzliwie spojrzeć na boki, i przybrać wyraz pyszczka, mówiący: "ojej, a co to takiego?" bądź wykrzywić się w skardze: "głodno! zimno!" Sierść mało co różna od tej zdobiącej psy, zwane foksterierami. No i oczy- główna para z ośmiu: wielkie w proporcji do całego ciała, o pięknych kolorach.
Ludzie dość często hodują w swoich siedzibach drapieżne ssaki. Aż szkoda, że skakuny nie dorównują rozmiarami choćby ratlerkowi... aczkolwiek nie wiem czy dałoby się takiego bezkręgowca wziąć na smycz i wyprowadzić na spacer.
Wiem natomiast, że te zwierzęta porozumiewają się ze sobą, stukając jedną nogogłaszczką o drugą. Samuel Morse ze swoim alfabetem nie był pierwszy.
Muzyka to rytm, harmonia i melodia. Przynajmniej dwa z tych składników występują w "twórczości" pająków- mam tu na myśli zarówno porozumiewanie się, jak i tkactwo, uprawiane przez krzyżaki.
Czy ich sieci łowne nie stanowią czegoś w rodzaju mandali, szacownego symbolu całości Wszechświata?
Podczas jednego z moich polowań na treści drukowane wszedłem w posiadanie książki o wzorach, możliwych do uzyskania przy użyciu włóczki i szydełka. Także tych, zwanych "rozetkami", które też za mandale należałoby uznać. Musiałem, oczywiście, trochę je uprościć- mój surowiec jest trochę mniej plastyczny niż włóczka.
Oto wynik:
Pająki. Bardzo stare, jeśli chodzi o występowanie na Ziemi, stworzenia, często darzone przez gatunek homo sapiens strachem lub obrzydzeniem, aż do skrzywienia umysłowego, zwanego arachnofobią. Cóż, ludzie, jak spostrzegłem, bardzo nie lubią wszystkiego, co jest inne niż oni... a stworzonko, które ma ośmioro oczu i osiem łapek, rzeczywiście jest wyjątkowo odmienne od wyłysiałego dwunoga, uważającego się za istotę rozumną. Z punktu widzenia mojej prywatnej estetyki zaś?... Pająk krzyżak potrafi tworzyć wyrafinowaną, ażurową tkaninę, samica tego zwierzaka, wygrzewająca odwłok w promieniach wrześniowego słońca wygląda dość poczciwie, ale trudno nazwać tych tkaczy "ładnymi". Południowoamerykańskiego ptasznika nigdy nie widziałem osobiście, choć wiem, że ma uroczo wyglądające futerko (szczególnie te pasiaste, kolorowe "skarpetki" u ptaszników bodajże czerwonokolanowych). Kątnik jest szarobury, a oglądany w powiększeniu przypomina cokolwiek psa, zwanego buldogiem: ślepia bez wyrazu i przerośnięte nogogłaszczki. Ale...
Gdy jakiś czas temu prowadziłem doświadczenia nad rozkładem biomasy i siedziałem sobie, patrząc jak bulgocze gęsta, nieprzyjemnie pachnąca ciecz w odstojniku, poczułem delikatne dotknięcie na skórze prawej ręki. Spojrzałem. Siedział tam malutki pająk, może jakieś trzy milimetry długości, o przedziwnym ubarwieniu: cały w czarno- żółte paski, jakby próbował naśladować "stylem ubioru" osę. Posadziłem go ostrożnie na liściu rosnącej obok rośliny. Zwierzątko zaś wykonało długi, jak na swoje rozmiary, skok i ponownie wylądowało na mojej ręce. Znów go przetransportowałem. Znów mu się to nie spodobało i skoczył. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, zanim stawonóg dał za wygraną.
Prawdopodobnie odpowiadał mu zapach, wydzielany przez moją skórę albo ciepło, jakie wydzielała. Niemniej jednak pomyślałem sobie, że gdybym miał antropomorfizować, to uznałbym tego pająka za stworzenie o wesołym usposobieniu i skłonne do zabawy.
Później dowiedziałem się, że był to skakun.
Jeszcze później sprawdziłem w Internecie, jak wygląda w dużym powiększeniu.
http://www.terrarium.com.pl/zobacz/salticidae-skakuny-201.html
Nie miałem pojęcia, że stawonóg może mieć tak bogatą mimikę: ten pajęczak dosłownie robi miny! Zapewne antropomorfizuję, ale uważam, że potrafi się i uśmiechnąć, i podejrzliwie spojrzeć na boki, i przybrać wyraz pyszczka, mówiący: "ojej, a co to takiego?" bądź wykrzywić się w skardze: "głodno! zimno!" Sierść mało co różna od tej zdobiącej psy, zwane foksterierami. No i oczy- główna para z ośmiu: wielkie w proporcji do całego ciała, o pięknych kolorach.
Ludzie dość często hodują w swoich siedzibach drapieżne ssaki. Aż szkoda, że skakuny nie dorównują rozmiarami choćby ratlerkowi... aczkolwiek nie wiem czy dałoby się takiego bezkręgowca wziąć na smycz i wyprowadzić na spacer.
Wiem natomiast, że te zwierzęta porozumiewają się ze sobą, stukając jedną nogogłaszczką o drugą. Samuel Morse ze swoim alfabetem nie był pierwszy.
Muzyka to rytm, harmonia i melodia. Przynajmniej dwa z tych składników występują w "twórczości" pająków- mam tu na myśli zarówno porozumiewanie się, jak i tkactwo, uprawiane przez krzyżaki.
Czy ich sieci łowne nie stanowią czegoś w rodzaju mandali, szacownego symbolu całości Wszechświata?
Podczas jednego z moich polowań na treści drukowane wszedłem w posiadanie książki o wzorach, możliwych do uzyskania przy użyciu włóczki i szydełka. Także tych, zwanych "rozetkami", które też za mandale należałoby uznać. Musiałem, oczywiście, trochę je uprościć- mój surowiec jest trochę mniej plastyczny niż włóczka.
Oto wynik:
sobota, 26 maja 2012
Sen z domu wiedźmy.
Do dokonań prozatorskich Howarda P. Lovecrafta mam niejednoznaczny stosunek. Najpierw natknąłem się na jego nazwisko w "Słupie ognia" Raya Bradbury'ego, gdzie nieumarły bohater określał autora "Zagłady Sarnathu" epitetem "cudowny". Potem u Stanisława Lema znalazłem słowa nader krytycznie oceniające twórczość H. P. L. Następnie w "Przekroju" przeczytałem "Biały statek" i poczułem się niemile zaskoczony: a cóż to za egzystencjalne paskudztwo, gdzież tu jakakolwiek groza?! Dalej był już "Zew Cthulhu" z przedmową Marka Wydmucha i w tłumaczeniu Ryszardy Grzybowskiej (nazwiska kojarzące się z latającymi polipami i mieszkańcami Yuggoth, ale co ja biedny mogę poradzić?), co oznaczało niesmaku ciąg dalszy. Naiwna science-fiction z początku XX wieku, narracja żywcem wzięta ze słuchowisk radiowych (monolog w funkcji opisu, jak choćby w "Koszmarze z Dunwich"), drewniana proza, księgi, których tytuły nijak nie potrafiły wzbudzić we mnie żadnego odzewu emocjonalnego, a namiętne używanie przymiotników w rodzaju "bluźnierczy", "przerażający" i "kosmiczny" to chyba jednak nie jest właściwy sposób na przyprawienie czytelnika o metafizyczny dreszczyk.
Rozmachu wyobraźni odmówić Lovecraftowi nie można. Przyznaję. Tylko, że aby wzbudzić k_o_s_m_i_c_z_n_e przerażenie u odbiorcy, potrzeba k_o_s_m_i_c_z_n_e_g_o talentu... a tego jakby mieszkańcowi Providence trochę zabrakło.
Najharmonijniej chyba jego pomysły sprawdzają się w produkcjach filmowych, w których da się przy użyciu efektów specjalnych wzbudzić u co wrażliwszych odbiorców uczucie nie tyle grozy, lecz raczej obrzydzenia. Ot, choćby "Obcy. 8 pasażer >>Nostromo<<", według Kinga "czysty Lovecraft w przestrzeni kosmicznej" czy "Coś" Carpentera, w którym to widowisku pokazano przynajmniej śluzowatość, mackowatość i spustoszenia, jakich potrafił narobić odmrożony, zmiennokształtny pilot obcego statku... skądinąd miejsce akcji tego filmu i parę szczegółów przywodzi na myśl "W górach szaleństwa".
Starsze Istoty. Rozumne stworzenia, odznaczające się pięciopromienistą symetrią ciała. Prawdopodobnie bezkręgowe. Z ziemskich zwierząt umiarkowanym podobieństwem do tych przybyszów odznacza się strzykwa (Holothuria edulis). Produkt ewolucji szkarłupni? A czemu nie? Pozwolę sobie jednak powtórzyć, że dla mnie nie ma w tym nic z horroru, rzecz pozostawia posmak słabej fantastyki naukowej z potężną ilością dłużyzn.
Montague Rhodes James poradziłby z tym sobie dużo harmonijniej. Ostatecznie sługa hrabiego Magnusa de la Gardie czy strażnik skarbu opata Tomasza to typowo Lovecraftowskie, mackowate stworzenia, ale o ileż zręczniej przedstawione i wykorzystane przez autora! Dodam, że ani razu u M. R. J. nie natknąłem się na bełkot, którym H. P. L. usiłował wzmocnić nastrój grozy: "s'd... wqwsh...iykltrn Cthulhu... nggg...shlll...".
Ale do rzeczy. Walter Gilman, ten nieszczęsny adept nauk ścisłych, któremu w końcu Brązowy Jenkin wygryzł to i owo, podczas swych wizji w domu starej Kezii Mason widział Starsze Istoty, będące w pełni sił. I opisane jakby bardziej przekonująco, aniżeli na kartach "W górach szaleństwa". Zainspirowało mnie to z lekka.
Oto wyniki:
Rozmachu wyobraźni odmówić Lovecraftowi nie można. Przyznaję. Tylko, że aby wzbudzić k_o_s_m_i_c_z_n_e przerażenie u odbiorcy, potrzeba k_o_s_m_i_c_z_n_e_g_o talentu... a tego jakby mieszkańcowi Providence trochę zabrakło.
Najharmonijniej chyba jego pomysły sprawdzają się w produkcjach filmowych, w których da się przy użyciu efektów specjalnych wzbudzić u co wrażliwszych odbiorców uczucie nie tyle grozy, lecz raczej obrzydzenia. Ot, choćby "Obcy. 8 pasażer >>Nostromo<<", według Kinga "czysty Lovecraft w przestrzeni kosmicznej" czy "Coś" Carpentera, w którym to widowisku pokazano przynajmniej śluzowatość, mackowatość i spustoszenia, jakich potrafił narobić odmrożony, zmiennokształtny pilot obcego statku... skądinąd miejsce akcji tego filmu i parę szczegółów przywodzi na myśl "W górach szaleństwa".
Starsze Istoty. Rozumne stworzenia, odznaczające się pięciopromienistą symetrią ciała. Prawdopodobnie bezkręgowe. Z ziemskich zwierząt umiarkowanym podobieństwem do tych przybyszów odznacza się strzykwa (Holothuria edulis). Produkt ewolucji szkarłupni? A czemu nie? Pozwolę sobie jednak powtórzyć, że dla mnie nie ma w tym nic z horroru, rzecz pozostawia posmak słabej fantastyki naukowej z potężną ilością dłużyzn.
Montague Rhodes James poradziłby z tym sobie dużo harmonijniej. Ostatecznie sługa hrabiego Magnusa de la Gardie czy strażnik skarbu opata Tomasza to typowo Lovecraftowskie, mackowate stworzenia, ale o ileż zręczniej przedstawione i wykorzystane przez autora! Dodam, że ani razu u M. R. J. nie natknąłem się na bełkot, którym H. P. L. usiłował wzmocnić nastrój grozy: "s'd... wqwsh...iykltrn Cthulhu... nggg...shlll...".
Ale do rzeczy. Walter Gilman, ten nieszczęsny adept nauk ścisłych, któremu w końcu Brązowy Jenkin wygryzł to i owo, podczas swych wizji w domu starej Kezii Mason widział Starsze Istoty, będące w pełni sił. I opisane jakby bardziej przekonująco, aniżeli na kartach "W górach szaleństwa". Zainspirowało mnie to z lekka.
Oto wyniki:
czwartek, 24 maja 2012
Znak?
Ponieważ ukończyłem dziś działania, związane z pracą zarobkową, mocno przed południem, postanowiłem podjąć kolejną wyprawę w ramach akcji, którą nazwałem nieco megalomańsko "Niedużą Ofensywą Wiosenną". Sęk w tym, że w wyniku pożałowania godnego splotu wypadków nauczyłem się czytać grubo przed rozpoczęciem "nauki" szkolnej, gdy ciało, z którego obecnie korzystam, liczyło sobie około czterech lat. Co i rusz zadawałem wówczas pytanie: "jaka to literka?", aż w końcu- było to w kuchni- stojąc obok taboretu , nad którego blat wystawała mi tylko głowa i spoglądając na rozłożoną na nim, nieaktualną gazetę, stwierdziłem, że rozumiem, co jest na tym brudnobiałym papierze wydrukowane. Tak zaczęło się moje nieszczęsne uzależnienie od słowa powielonego mechanicznie. Obecnie, niestety, nowe książki kosztują... całkiem sporo, niedawno odkryłem np. pozycję, która bardzo by mi się przydała, traktującą o sztukach pięknych w okresie secesji. Cóż, kiedy jej cena wynosiła 160 PLN, kwotę, za którą mógłbym zaopatrzyć się w pożywienie dla ciała na trzy dni! A głód narkotyczny, wiadomo, potrafi dokuczyć.
Co z tym zrobić?
W 2007 roku, podczas "kryzysu Zielonej Mili", zacząłem korzystać z biblioteki publicznej, położonej o parę kroków od miejsca pracy. Zauważyłem wówczas, że obok wejścia znajduje się tam półeczka, opatrzona tabliczką z napisem "Dary dla czytelników". Drukowane słowo za darmo? Hurra! Zawartość biblioteki- ta, która była dla mnie interesująca- wyczerpała się w dwa lata, ale nadal regularnie tam chodzę w nadziei znalezienia na tej półeczce jakiejkolwiek zdobyczy. Mól książkowy? Stanowczo nie- raczej sęp, jeśli wziąć pod uwagę wygląd zewnętrzny. Nie powiem, powiększyłem dzięki temu swój księgozbiór o całkiem sporo pozycji, po które w innym wypadku nawet bym nie sięgnął... ba, wręcz nie wiedziałbym, że one istnieją!
Tylko, że głodu nie da się zaspokoić na stałe.
Ostatnio zaś aż za często wita mnie tam widok pustej półki.
Niemniej jednak dopadłem tam niedawno skrawka papieru, zawierającego adresy innych bibliotek publicznych w dzielnicy miasta, w której pracuję zarobkowo. Pomyślałem więc, że można by sprawdzić czy i w tych placówkach nie dałoby się znaleźć takich półeczek z, powiedzmy, informacyjną padliną.
Do tej pory odkryłem dwa takie miejsca. Zawszeć to jakaś pociecha, choć po odkryciu ich nie odwiedziłem. A i muszę przyznać, że niewesoło z tymi bibliotekami publicznymi- mało miejsca, księgozbiory też dosyć skromne, całkiem sporo z nich znalazłem też nieczynnymi.
(Jeśli zastosować metodę percepcji Filipa K. Dicka, to zachodzi obawa, iż mamy tu do czynienia z planowym odmóżdżaniem obywateli kraju, który może i jest Polską, ale jako państwo dla mnie miano Wolski nosi. Wszelkich pseudopatriotów nie mam zamiaru przepraszać za powyższe stwierdzenie- jeśli jest dla nich oburzające, to znaczy, że ich też już odmóżdżono.)
Ten właśnie ciąg poszukiwań nazwałem "Niedużą Ofensywą Wiosenną".
Ruszyłem więc w to rozsłonecznione przedpołudnie, drogą wiodącą wzdłuż niewidzialnej dla mnie rzeki, chwytając w nozdrza wszelkie zapachy, jakie tylko mogłem wyłapać z powietrza. Spalin samochodowych- w sumie niewiele, wonie industrialne też zanadto się nie wnęcały, nad wszystkim niemalże dominował słodko- gorzkawy wyziew, produkowany przez wciąż jeszcze nie w pełni rozwinięte liście na drzewach. Zapach właściwy obecnej porze roku, zatem harmonijny... i tylko w kilku miejscach ta olfaktoryczna melodia a la Vivaldi została raptownie przerwana przez fetor, wydobywający się z pozatykanych wszelkim paskudztwem studzienek kanalizacyjnych. Ha, najwyraźniej pieniądze na niepotrzebne nikomu imprezy pseudosportowe są, ale na przeczyszczenie odpływów już ich nie ma.
Biblioteka okazała się zamknięta.
Trudno. Ale nie odszedłem stamtąd bez zdobyczy. Na ohydnie wysmarowanej farbą w aerozolu przez miejscowych kretynów klatce schodowej, we wnęce pod kaloryferem, leżało sobie parę broszurek reklamowych. "Hebe". Podtytuł: "Health & Beauty". Doceniam tę grę słów, odwołującą się do mitologii Hellady.
A taki druczek reklamowy to przecież i coś, co można przeczytać, i później wykorzystać jako surowiec.
Potężnym kichnięciem- pyłki traw nie próżnowały- zainaugurowałem drogę powrotną. W drodze na przystanek autobusowy, wciąż bacznie śledząc otoczenie, zahaczyłem kątem pola widzenia o tekturową wywieszkę na ścianie jednego z domów.
"Kwiaciarnia >>Gaudi<< zaprasza!"
Ślepia stanęły mi w słup. Więcej. Niemalże zobaczyłem w wyobraźni uśmiechniętą twarz siwobrodego ascety z Katalonii i to, jak przyjaźnie skinął mi głową. Przecież o Antonim Gaudim i Cornet nie dalej jak przedwczoraj pisałem w tym dzienniku!
Oczywiście podyrdałem czym prędzej do tej kwiaciarni, chcąc sprawdzić czy jej tak zacne miano odzwierciedla się choć trochę w sprzedawanym tam towarze... ale okazała się również zamknięta. Chociaż muszę przyznać, że jedna z roślin na wystawie budziła swymi kształtami i barwami skojarzenia z willą "El Capricho".
Jadąc już nieco później autobusem, zauważyłem tzw. billboard, na którym głupio wyglądająca, pluszowa (chyba) małpa prezentowała swe wątpliwe wdzięki, mając za tło... La Sagrada Familia! Napis pod spodem głosił: "Goryl Śnieżek w Barcelonie". Nie wiem, co to ma być i nie obchodzi mnie to. Natomiast fakt zaistnienia dwóch powyżej opisanych zbiegów okoliczności (?), związanych z jedną i tą samą osobą architekta- czarodzieja, uważam za nadzwyczaj istotny.
Znak?
Być może.
Interpretacja?
Nigdy nie można mieć pewności, ale chciałbym wierzyć, że było to przetłumaczone z języka katalońskiego na symboliczny zdanie o brzmieniu: "rób dalej to, co robisz."
Aczkolwiek wiem też, że zbyt intensywna wiara w znaki potrafi wydać stanowczo niestrawne owoce...
Co z tym zrobić?
W 2007 roku, podczas "kryzysu Zielonej Mili", zacząłem korzystać z biblioteki publicznej, położonej o parę kroków od miejsca pracy. Zauważyłem wówczas, że obok wejścia znajduje się tam półeczka, opatrzona tabliczką z napisem "Dary dla czytelników". Drukowane słowo za darmo? Hurra! Zawartość biblioteki- ta, która była dla mnie interesująca- wyczerpała się w dwa lata, ale nadal regularnie tam chodzę w nadziei znalezienia na tej półeczce jakiejkolwiek zdobyczy. Mól książkowy? Stanowczo nie- raczej sęp, jeśli wziąć pod uwagę wygląd zewnętrzny. Nie powiem, powiększyłem dzięki temu swój księgozbiór o całkiem sporo pozycji, po które w innym wypadku nawet bym nie sięgnął... ba, wręcz nie wiedziałbym, że one istnieją!
Tylko, że głodu nie da się zaspokoić na stałe.
Ostatnio zaś aż za często wita mnie tam widok pustej półki.
Niemniej jednak dopadłem tam niedawno skrawka papieru, zawierającego adresy innych bibliotek publicznych w dzielnicy miasta, w której pracuję zarobkowo. Pomyślałem więc, że można by sprawdzić czy i w tych placówkach nie dałoby się znaleźć takich półeczek z, powiedzmy, informacyjną padliną.
Do tej pory odkryłem dwa takie miejsca. Zawszeć to jakaś pociecha, choć po odkryciu ich nie odwiedziłem. A i muszę przyznać, że niewesoło z tymi bibliotekami publicznymi- mało miejsca, księgozbiory też dosyć skromne, całkiem sporo z nich znalazłem też nieczynnymi.
(Jeśli zastosować metodę percepcji Filipa K. Dicka, to zachodzi obawa, iż mamy tu do czynienia z planowym odmóżdżaniem obywateli kraju, który może i jest Polską, ale jako państwo dla mnie miano Wolski nosi. Wszelkich pseudopatriotów nie mam zamiaru przepraszać za powyższe stwierdzenie- jeśli jest dla nich oburzające, to znaczy, że ich też już odmóżdżono.)
Ten właśnie ciąg poszukiwań nazwałem "Niedużą Ofensywą Wiosenną".
Ruszyłem więc w to rozsłonecznione przedpołudnie, drogą wiodącą wzdłuż niewidzialnej dla mnie rzeki, chwytając w nozdrza wszelkie zapachy, jakie tylko mogłem wyłapać z powietrza. Spalin samochodowych- w sumie niewiele, wonie industrialne też zanadto się nie wnęcały, nad wszystkim niemalże dominował słodko- gorzkawy wyziew, produkowany przez wciąż jeszcze nie w pełni rozwinięte liście na drzewach. Zapach właściwy obecnej porze roku, zatem harmonijny... i tylko w kilku miejscach ta olfaktoryczna melodia a la Vivaldi została raptownie przerwana przez fetor, wydobywający się z pozatykanych wszelkim paskudztwem studzienek kanalizacyjnych. Ha, najwyraźniej pieniądze na niepotrzebne nikomu imprezy pseudosportowe są, ale na przeczyszczenie odpływów już ich nie ma.
Biblioteka okazała się zamknięta.
Trudno. Ale nie odszedłem stamtąd bez zdobyczy. Na ohydnie wysmarowanej farbą w aerozolu przez miejscowych kretynów klatce schodowej, we wnęce pod kaloryferem, leżało sobie parę broszurek reklamowych. "Hebe". Podtytuł: "Health & Beauty". Doceniam tę grę słów, odwołującą się do mitologii Hellady.
A taki druczek reklamowy to przecież i coś, co można przeczytać, i później wykorzystać jako surowiec.
Potężnym kichnięciem- pyłki traw nie próżnowały- zainaugurowałem drogę powrotną. W drodze na przystanek autobusowy, wciąż bacznie śledząc otoczenie, zahaczyłem kątem pola widzenia o tekturową wywieszkę na ścianie jednego z domów.
"Kwiaciarnia >>Gaudi<< zaprasza!"
Ślepia stanęły mi w słup. Więcej. Niemalże zobaczyłem w wyobraźni uśmiechniętą twarz siwobrodego ascety z Katalonii i to, jak przyjaźnie skinął mi głową. Przecież o Antonim Gaudim i Cornet nie dalej jak przedwczoraj pisałem w tym dzienniku!
Oczywiście podyrdałem czym prędzej do tej kwiaciarni, chcąc sprawdzić czy jej tak zacne miano odzwierciedla się choć trochę w sprzedawanym tam towarze... ale okazała się również zamknięta. Chociaż muszę przyznać, że jedna z roślin na wystawie budziła swymi kształtami i barwami skojarzenia z willą "El Capricho".
Jadąc już nieco później autobusem, zauważyłem tzw. billboard, na którym głupio wyglądająca, pluszowa (chyba) małpa prezentowała swe wątpliwe wdzięki, mając za tło... La Sagrada Familia! Napis pod spodem głosił: "Goryl Śnieżek w Barcelonie". Nie wiem, co to ma być i nie obchodzi mnie to. Natomiast fakt zaistnienia dwóch powyżej opisanych zbiegów okoliczności (?), związanych z jedną i tą samą osobą architekta- czarodzieja, uważam za nadzwyczaj istotny.
Znak?
Być może.
Interpretacja?
Nigdy nie można mieć pewności, ale chciałbym wierzyć, że było to przetłumaczone z języka katalońskiego na symboliczny zdanie o brzmieniu: "rób dalej to, co robisz."
Aczkolwiek wiem też, że zbyt intensywna wiara w znaki potrafi wydać stanowczo niestrawne owoce...
środa, 23 maja 2012
Poszukiwanie równowagi.
Po zakończeniu "snu nocy letniej", a nie było ono zbyt przyjemne, choć zyskałem dzięki temu trochę wiedzy- smakowała jak lekarstwo przyrządzone przez purytan, "skoro jest takie gorzkie, to musi być skuteczne"- przyłożyłem się jeszcze bardziej do swoich purchawek. Czy była to ucieczka? Chyba jednak nie: po prostu odkrywałem coraz więcej możliwości, ukrytych w skromnym surowcu wtórnym i chciałem je wykorzystać. Oczywiście to, co powstało zimą 2009, nosi tytuł identyczny jak niniejszy wpis.
wtorek, 22 maja 2012
Pogoń za Gaudim.
W trakcie "snu nocy letniej" zdobyłem książkę Rainera Zerbsta "Gaudi. The complete buildings." Wydana w języku obcym, ale dzięku temu trafiła mi się dodatkowa okazja do podszlifowania znajomości angielszczyzny i to w dziedzinie umiarkowanie fachowej terminologii. Dodam przy tym, że do chwili zagłębienia się w tę księgę niewiele wiedziałem o twórczości Antoniego z Katalonii- parę czarno- białych zdjęć La Sagrada Familia, robionych z dużej odległości, niewielkie dawało pojęcie o tym, jak genialny był ten wszechstronny artysta. Aliści wiedza to coś, co warto zdobywać. Projekt hotelu w Nowym Yorku formalnie zastrzelił mnie kalibrem 45. Wypisz wymaluj Mroczna Wieża z heptalogii autorstwa kolejnego geniusza, dla mnie będącego prawdopodobnie najwybitniejszym z żyjących na Ziemi pisarzy: Stefana Kinga. Park Guell? Tu dopatrzyłem się, toutes proportions gardee, podobieństw do mojego sposobu gospodarowania surowcem: to cudownie szurnięte założenie ogrodowe zostało przecież w dużej mierze ozdobione materiałami z recyklingu. Te potłuczone kafle, z jakich wykonano tamtejsze mozaiki, zwane po katalońsku "trencadis". A jakby tak spróbować ponaśladować takie zdobnictwo, operując moim (wtedy już uzbieranym w dość sensownej ilości) surowcem? Hm, można.
Kształt?
Właśnie wtedy zacząłem eksperymentować z bryłą obrotową, złożoną z graniasto- i ostrosłupów, tych drugich w postaci ściętej, o podstawie sześciokątnej. Sformułowałem też własną skalę barwną, tak, aby łatwo było dokonywać na niej półlosowego wyboru kolorów przy użyciu mojego generatora liczb przypadkowych.
1. Biel. Bardzo rzadko używana, jako że o zabrudzenie jej spoiwem nietrudno, a ponadto (i tu do głosu dochodzi moje fetyszystycznie skrzywione poczucie estetyki) ten kolor sprawdza się jedynie zimą jako nakładka na otoczenie tudzież gdy przyoblecze kobietę bądź transwestytę, ale w tym drugim wypadku winien to być osobnik zadbany, a nadtoż ta barwa musi być zamknięta w pewnym dość ściśle określonym kształcie i mieć też odpowiednią fakturę, innymi słowy- pogrywać ze światłem.
2. Żółć i oranż. Trudne do pozyskania.
3. Zieleń.
4. Błękit wraz ze wszystkimi odcieniami, w tym z fioletem.
5. Brąz. Tu muszę dodać, że zdziwiłem się niepomału, dowiedziawszy się, iż ugier uważa się za pigment żółty- dla mnie zawsze był to niuans brązu właśnie.
6. Czerwień.
7. Czerń i szarość we wszystkich tonacjach.
Wyszło na to, że purchawka o tytule tożsamym z tytułem tego wpisu ma mieć barwę numer 2. Ale ponieważ wtedy ciągle jeszcze postępowałem z kolorami z przesadną ostrożnością, okazała się raczej lekko tą żółcią maźnięta.
Ot, drobiażdżek. Ale, jak powiadały wiedźmy Bene Gesserit z "Diuny" Herberta, "początki to chwile bardzo delikatne"...
Kształt?
Właśnie wtedy zacząłem eksperymentować z bryłą obrotową, złożoną z graniasto- i ostrosłupów, tych drugich w postaci ściętej, o podstawie sześciokątnej. Sformułowałem też własną skalę barwną, tak, aby łatwo było dokonywać na niej półlosowego wyboru kolorów przy użyciu mojego generatora liczb przypadkowych.
1. Biel. Bardzo rzadko używana, jako że o zabrudzenie jej spoiwem nietrudno, a ponadto (i tu do głosu dochodzi moje fetyszystycznie skrzywione poczucie estetyki) ten kolor sprawdza się jedynie zimą jako nakładka na otoczenie tudzież gdy przyoblecze kobietę bądź transwestytę, ale w tym drugim wypadku winien to być osobnik zadbany, a nadtoż ta barwa musi być zamknięta w pewnym dość ściśle określonym kształcie i mieć też odpowiednią fakturę, innymi słowy- pogrywać ze światłem.
2. Żółć i oranż. Trudne do pozyskania.
3. Zieleń.
4. Błękit wraz ze wszystkimi odcieniami, w tym z fioletem.
5. Brąz. Tu muszę dodać, że zdziwiłem się niepomału, dowiedziawszy się, iż ugier uważa się za pigment żółty- dla mnie zawsze był to niuans brązu właśnie.
6. Czerwień.
7. Czerń i szarość we wszystkich tonacjach.
Wyszło na to, że purchawka o tytule tożsamym z tytułem tego wpisu ma mieć barwę numer 2. Ale ponieważ wtedy ciągle jeszcze postępowałem z kolorami z przesadną ostrożnością, okazała się raczej lekko tą żółcią maźnięta.
Ot, drobiażdżek. Ale, jak powiadały wiedźmy Bene Gesserit z "Diuny" Herberta, "początki to chwile bardzo delikatne"...
poniedziałek, 21 maja 2012
Autoportret z drzewem.
Postanowiłem sprawdzić czy przy użyciu makulatury (żadnej tam masy papierowej bądź, z francuska, "papier- mache"!) uda się uzyskać kształt organiczny, o krzywych konturach i barwach zbliżonych do naturalnych. W efekcie powstało coś o tytule takim samym jak ten niniejszego wpisu. Oto ono:
Ujęcie pierwsze.
Ujęcie drugie.
Zbliżenie figury.
Przyznaję, że ten drobiazg ma swoje znaczenie symboliczne: gdy powstawał, wahałem się czy skorzystać z pewnej nadarzającej się okazji, czy też nie. Tak, jak mój totemiczny wizerunek duma sobie: zjeść ten owoc? Skorzystałem... ale owoc okazał się niesmaczny i trujący, o czym przekonałem się podczas ciągu wydarzeń, który na swój użytek nazwałem "snem nocy letniej". Wtedy właśnie zrozumiałem, że zjawisko, zwane "miłością" to jeszcze jeden szkodliwy mit, stworzony przez rodzaj ludzki i że pewne rodzaje rozrywek, w jakich gustuje od lat gatunek homo sapiens, są dla mnie po prostu niewskazane, jako iż nie znajduję w nich niczego oprócz pustki. W dodatku zdecydowanie jałowej.
niedziela, 20 maja 2012
Raport z cegielni.
Po "Kształcie" postanowiłem znowu poeksperymentować. Wymyśliłem sobie prostą, trójwymiarową formę półproduktu- prostopadłościan o losowo dobieranej długości- i chciałem sprawdzić czy uda się z takich "cegieł" zbudować coś podobnego do tradycyjnego, najprostszego dzbanka. Nie udało się, ale obiekt przestrzenny, owszem, powstał. Miał być z założenia utrzymany w barwie ogólnie pojętego brązu, jednak to też wyszło trochę, hm, inaczej aniżeli sobie wyobrażałem. Oto efekty:
Ujęcie I.
Ujęcie II, dno od zewnątrz i dno od wewnątrz.
To jeszcze ciągle była faza doświadczeń, prób i błędów. A za horyzontem zdarzeń już czaił się projekt kolejnej purchawki...
piątek, 18 maja 2012
Śmiesznostka.
Przysłano mi dziś pocztą elektroniczną ankietę, dotyczącą "nawyków żywieniowych". Kilka wstępnych pytań, ingerujących w moją prywatność, następnie całe mnóstwo o to, czy korzystam z preparatów jedzeniopodobnych tudzież takich produktów, które są dla mnie po prostu szkodliwe oraz tych, których bym nie tknął z wyjątkiem sytuacji zagrożenia zgonem z głodu. Na koniec- prośba o podanie adresu poczty elektronicznej i numeru telefonu. Ponieważ na takie ankiety odpowiadam zgodnie z tym, co uważam za prawdę, w rubryce, w której ten numer miał się znaleźć, napisałem: "brak". I... cały ten zbiór indagacji czarci wzięli. Obawiam się, że autorzy nie wzięli pod uwagę bardzo prostego faktu: nie każdy musi mieć telefon. Ja zaś, dopóki nie będzie to wymagane zapisem w ustawie zasadniczej, nie mam zamiaru tracić nerwów i pieniędzy na coś, co jest mi całkowicie niepotrzebne.
Ale jak to świadczy o twórcach tej ankiety?...
Ale jak to świadczy o twórcach tej ankiety?...
czwartek, 17 maja 2012
Dlaczego...
...ze "sportu" czyli, tłumacząc z angielskiego na polski, "rozrywki", która od dłuższego czasu stała się "biznesem", robi się obecnie w tym kraju coś w rodzaju chorej religii dla odmóżdżeńców?...
środa, 16 maja 2012
Szczegół techniczny.
Warstwy.
Jeśli są one ze stali, uzyskujemy odmianę tego surowca, zwaną damastem: twardą, wytrzymałą, trzymającą ostrość, o ile zrobimy z tego surowca narzędzie tnące, a i piękną, choć do wydobycia urody materiału potrzebne jest trawienie powierzchni. No i warstw tych powinno być w miarę sporo, ale przecież każde złożenie i przekucie prowadzi do ilości, będącej potęgą liczby 2. 10 przekuć = 1024 warstwy.
Ciasto francuskie, miła dla podniebienia osobliwość kulinarna, to też nic innego, jak efekt warstwowania i rozwałkowywania.
Kiedy Antoni Gaudi i Cornet kreował w parku Euzebiusza hrabiego Guella wieżyczki na pawilonach przy murze, okalającym ten teren, dysponował po temu surowcami niezbyt wysokiej jakości. Zatem nawarstwił je: 2,5 warstwy cegły, na to poszła warstwa żelbetu, następnie 3 warstwy dachówek, na nie z kolei narzucono cement, w który wciśnięto potłuczone, ozdobne kafle, tworzące (ponoć typową dla Katalonii) mozaikę, zwaną "trencadis". Wynikiem była bardzo odporna mechanicznie i trwała konstrukcja.
Papier to nic innego, jak zepsute drewno. Ale po odpowiednim nawarstwieniu i przepojeniu spoiwem da mu się przywrócić właściwości mechaniczne, zbliżone do pierwotnych. Micarta, tworzywo, z którego nierzadko robi się rękojeści noży, to papier, bądź płótno- nawarstwione i przepojone żywicami epoksydowymi, a następnie sprasowane pod wysokim ciśnieniem.
Nie dysponuję prasą. A zamiast epoksydów wystarczy mi zwyklutki polioctan winylu. I ciągłe pragnienie eksperymentowania z kształtami tudzież barwami.
Jeśli są one ze stali, uzyskujemy odmianę tego surowca, zwaną damastem: twardą, wytrzymałą, trzymającą ostrość, o ile zrobimy z tego surowca narzędzie tnące, a i piękną, choć do wydobycia urody materiału potrzebne jest trawienie powierzchni. No i warstw tych powinno być w miarę sporo, ale przecież każde złożenie i przekucie prowadzi do ilości, będącej potęgą liczby 2. 10 przekuć = 1024 warstwy.
Ciasto francuskie, miła dla podniebienia osobliwość kulinarna, to też nic innego, jak efekt warstwowania i rozwałkowywania.
Kiedy Antoni Gaudi i Cornet kreował w parku Euzebiusza hrabiego Guella wieżyczki na pawilonach przy murze, okalającym ten teren, dysponował po temu surowcami niezbyt wysokiej jakości. Zatem nawarstwił je: 2,5 warstwy cegły, na to poszła warstwa żelbetu, następnie 3 warstwy dachówek, na nie z kolei narzucono cement, w który wciśnięto potłuczone, ozdobne kafle, tworzące (ponoć typową dla Katalonii) mozaikę, zwaną "trencadis". Wynikiem była bardzo odporna mechanicznie i trwała konstrukcja.
Papier to nic innego, jak zepsute drewno. Ale po odpowiednim nawarstwieniu i przepojeniu spoiwem da mu się przywrócić właściwości mechaniczne, zbliżone do pierwotnych. Micarta, tworzywo, z którego nierzadko robi się rękojeści noży, to papier, bądź płótno- nawarstwione i przepojone żywicami epoksydowymi, a następnie sprasowane pod wysokim ciśnieniem.
Nie dysponuję prasą. A zamiast epoksydów wystarczy mi zwyklutki polioctan winylu. I ciągłe pragnienie eksperymentowania z kształtami tudzież barwami.
wtorek, 15 maja 2012
Zmęczenie.
Zjawisko, występujące w czterech rodzajach:
a) zmęczenie fizyczne, łatwe do usunięcia przez tzw. odpoczynek, polegający na robieniu tego, co zamiast mięśni i ścięgien męczy inne tkanki;
b) zmęczenie emocjonalne, bardzo kłopotliwe w likwidacji;
c) zmęczenie intelektualne, neutralizowane zwykle wysiłkiem fizycznym (w bardzo wielu obecnie wypadkach polegającym na niszczeniu cudzego mienia, jako że sporo obecnie jednostek ludzkich, niezmiernie łatwo ulegających właśnie zmęczeniu umysłu);
d) zmęczenie woli, najtrudniejsze do pokonania.
A to dopiero drugi dzień tygodnia!...
a) zmęczenie fizyczne, łatwe do usunięcia przez tzw. odpoczynek, polegający na robieniu tego, co zamiast mięśni i ścięgien męczy inne tkanki;
b) zmęczenie emocjonalne, bardzo kłopotliwe w likwidacji;
c) zmęczenie intelektualne, neutralizowane zwykle wysiłkiem fizycznym (w bardzo wielu obecnie wypadkach polegającym na niszczeniu cudzego mienia, jako że sporo obecnie jednostek ludzkich, niezmiernie łatwo ulegających właśnie zmęczeniu umysłu);
d) zmęczenie woli, najtrudniejsze do pokonania.
A to dopiero drugi dzień tygodnia!...
poniedziałek, 14 maja 2012
Drobne spostrzeżenie.
Po czym poznać istotę rozumną?
Po tym, że potrafi tworzyć dzieła sztuki przy pomocy uprzednio stworzonych narzędzi.
Po tym, że potrafi tworzyć dzieła sztuki przy pomocy uprzednio stworzonych narzędzi.
Pusty garnek.
Możesz go pozostawić pustym. Przypuszczalnie umrzesz wtedy z głodu, bo garnek będzie zawierać tylko powietrze.
Możesz spróbować coś w nim przyrządzić. I tylko od ciebie będzie zależało czy zawartość okaże się jadalna, czy nie. Jeśli nabierzesz wprawy- kto wie, może nawet będzie ci smakować i wzmocni twój organizm?
Możesz też pozwolić, by napełnił ci go ktoś inny. Pamiętaj jednak, że prawdopodobnie będzie chciał od ciebie czegoś w zamian, że nie włoży ci tam niczego kosztownego, a i nie masz gwarancji, że to, co znajdzie się w garnku, będzie harmonizować z twym gustem... lub że nie dostaniesz trucizny zamiast strawy.
Ten garnek to życie.
Możesz spróbować coś w nim przyrządzić. I tylko od ciebie będzie zależało czy zawartość okaże się jadalna, czy nie. Jeśli nabierzesz wprawy- kto wie, może nawet będzie ci smakować i wzmocni twój organizm?
Możesz też pozwolić, by napełnił ci go ktoś inny. Pamiętaj jednak, że prawdopodobnie będzie chciał od ciebie czegoś w zamian, że nie włoży ci tam niczego kosztownego, a i nie masz gwarancji, że to, co znajdzie się w garnku, będzie harmonizować z twym gustem... lub że nie dostaniesz trucizny zamiast strawy.
Ten garnek to życie.
sobota, 12 maja 2012
Kształt.
Tytuł tego, co widać na zdjęciu, jest zarazem tytułem wpisu. To właśnie miała być przeciwwaga dla "Buca!". Niestety obawiam się, że przesadziłem z kolorami, dobieranymi tu na zasadzie całkowitej losowości. Przekonałem się też, że ołówek to bardzo kłamliwe narzędzie: nakreślenie jednej kreski zmienia przecież, minimalnie, ale zmienia grubość końcówki przez starcie z niej warstwy tego, co zwie się grafitem. Stąd właśnie pewna koślawość "Kształtu". Właśnie wtedy, gdy go formowałem, zaczęły pojawiać się nowe pomysły na kolejne purchawki, a i wpadła mi w ręce nie za obszerna książka o tym, co potrafił wyczarować ze szkła Ludwik Tiffany. Powiedziałem sobie, że nadal będę więc eksperymentować z barwą i geometrią.
piątek, 11 maja 2012
Geneza purchawek- część III.
Moje ciągoty w stronę "recyklingu" coraz łatwiej dostępnego surowca wzmagały się i opadały, ale rzadko prowadziły do powstania czegoś, co w moim mniemaniu byłoby godne jakiejkolwiek uwagi. Jedyny chyba wyjątek miał miejsce u samego schyłku XX wieku, wkrótce po tym, jak pewien tłumacz, prezenter radiowy i znawca harmonijnej muzyki zakończył z własnej woli swą ziemską egzystencję. Przybiło mnie to, jako że wcześniej nieraz czekałem na jego programy tak, jak zapewne ofiara wielokrotnych, powikłanych złamań kości czekałaby na kolejną dawkę środków przeciwbólowych. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej, kupiłem dołączony do powszechnie znanej gazety ilustrowany magazyn z artykułem o potomku malarza. Na ile zawarta tam treść była prawdziwa- nie wiem, nie mnie oceniać rzetelność dziennikarską. Ale uwagę moją przykuło zamieszczone w artykule zdjęcie, przedstawiające profil T. B. na tle portretu karykaturalnie pięknej kobiety o wyraźnie gadzich cechach urody. Nie wytrzymałem. Wyciąłem fotografię, oprawiłem ją we własnoręcznie wykonaną, pentagonalną ramę (za surowiec posłużyła mi właśnie owa gazeta) i... okazało się, że ten "prezent od samobójcy" przynosi przeraźliwego pecha: cokolwiek zacząłem robić, uzyskiwałem rezultaty zupełnie inne od zamierzonych, a i nierzadko powodujące ból. Musiałem więc skontrować ten dziwny wpływ, tworząc własny pentagram ochronny. Z identycznego jakościowo materiału, ale o innej zawartości wizualnej. Zadziałało, choć było to naprawdę trudne i wyczerpujące.
Rok 2007. Obolały po zdarzeniach, które nazwałem na własny użytek "kryzysem Zielonej Mili" wybieram się we wtorek powielkanocny do miasta, będącego siedzibą m. in. muzeum sztuki secesyjnej. Dla odreagowania wciąż trzęsącej mną wówczas traumy. Wyszło coś z tego? Może... ale byłem wtedy zanadto posiniaczony emocjonalnie, by móc to zauważyć. Jednakże głęboko utkwiły mi w pamięci znalezione w tymże muzeum naczynia, będące dziełem umysłu i rąk Emila Galle. Czy również Ludwika Tiffany'ego? Znów nie mam pewności... ale wiem, że to było ziarno.
Rok 2008, schyłek lata: nasionko zaczyna kiełkować. Z pustki egzystencjalnej napływa pytanie: a może by tak spróbować stworzyć papierowy wazonik? Po krótkich zmaganiach z własną bezwładnością odpowiedziałem na to wyzwanie z próżni.
"Buc!"
Tak, ja wiem, że to słowo w Małopolsce jest ciężkim wulgaryzmem, że gdzie indziej funkcjonuje jako synonim "bęcwała" (a po czesku dosłownie "bęc!" właśnie znaczy), ale w moim prywatnym języku jest to nazwa zwierzęcia, dość powszechnie uznawanego za urocze, które jednak potrafi być też niewąskim szkodnikiem upraw.
Prymitywne? Zgoda. Takie, jak miało być? Oczywiście, że nie! To jednak był przecież tylko początek. Eksperyment: wyjdzie cokolwiek? Uznałem iż wyszło i że przyda się kontynuacja: stworzenie czegoś o bardziej geometrycznych kształtach i z większym udziałem kolorów. Ale o tym- w ewentualnym późniejszym czasie.
(Chyba będę musiał założyć sobie w tej okolicy galerię obrazków- ostatecznie mam już w miarę sporo wizerunków tych wszystkich purchawek, jakie dotąd wyhodowałem na wątpliwych pokładach własnej cierpliwości...)
Rok 2007. Obolały po zdarzeniach, które nazwałem na własny użytek "kryzysem Zielonej Mili" wybieram się we wtorek powielkanocny do miasta, będącego siedzibą m. in. muzeum sztuki secesyjnej. Dla odreagowania wciąż trzęsącej mną wówczas traumy. Wyszło coś z tego? Może... ale byłem wtedy zanadto posiniaczony emocjonalnie, by móc to zauważyć. Jednakże głęboko utkwiły mi w pamięci znalezione w tymże muzeum naczynia, będące dziełem umysłu i rąk Emila Galle. Czy również Ludwika Tiffany'ego? Znów nie mam pewności... ale wiem, że to było ziarno.
Rok 2008, schyłek lata: nasionko zaczyna kiełkować. Z pustki egzystencjalnej napływa pytanie: a może by tak spróbować stworzyć papierowy wazonik? Po krótkich zmaganiach z własną bezwładnością odpowiedziałem na to wyzwanie z próżni.
"Buc!"
Tak, ja wiem, że to słowo w Małopolsce jest ciężkim wulgaryzmem, że gdzie indziej funkcjonuje jako synonim "bęcwała" (a po czesku dosłownie "bęc!" właśnie znaczy), ale w moim prywatnym języku jest to nazwa zwierzęcia, dość powszechnie uznawanego za urocze, które jednak potrafi być też niewąskim szkodnikiem upraw.
Prymitywne? Zgoda. Takie, jak miało być? Oczywiście, że nie! To jednak był przecież tylko początek. Eksperyment: wyjdzie cokolwiek? Uznałem iż wyszło i że przyda się kontynuacja: stworzenie czegoś o bardziej geometrycznych kształtach i z większym udziałem kolorów. Ale o tym- w ewentualnym późniejszym czasie.
(Chyba będę musiał założyć sobie w tej okolicy galerię obrazków- ostatecznie mam już w miarę sporo wizerunków tych wszystkich purchawek, jakie dotąd wyhodowałem na wątpliwych pokładach własnej cierpliwości...)
czwartek, 10 maja 2012
Geneza purchawek- część II.
Czas mija. Starą kamienicę zastąpiło M-2, zbudowane według gomułkowskich standardów ("A po co komu cytryna? Przecież witamina C jest w kwaszonej kapuście!", nota bene wcześniej w nazistowskiej prasie też rozbrzmiał apel:"(...) a więc żegnaj, cytryno, nie jesteś nam już potrzebna. Niemiecki rabarbar zastąpi cię całkowicie.") Dawny trzylatek to teraz uczeń jednej z najstarszych klas szkoły podstawowej. I trzeba powiedzieć, że nienawidzi tej placówki "oświatowej", obecnego miejsca zamieszkania tudzież całej jego okolicy każdym nerwem, jaki tylko ma w swym ciele. Między innymi dlatego, że cierpi z powodu nudy, graniczącej niemal z deprywacją sensoryczną. Co tu zrobić? Malować ani rysować- nie umie. Eksperymenty z chemią odpadają: brak substancji i oprzyrządowania. Majsterkować? Czym, z czego i gdzie, skoro najczęściej w tym "mieszkadle" nie da się znaleźć ani jednego własnego kąta? Czytać? Ba, zdążył już przewertować wszystko, co tylko było dostępne, zaś o nową, ciekawą książkę trudno. I drogo. Pisać? Rezultat takiego wysiłku nie byłby godzien włożonego weń trudu. Ale... gdy penetrował zadrukowane stronice, odkrył "Mały słownik terminów plastycznych" tudzież "100 technik plastycznych". Niestety w całe lata po opisywanych tu wypadkach nazwisko autorki drugiej z wymienionych książek wyleciało mi z pamięci. Nastolatek doznaje czegoś w rodzaju skromnego olśnienia: collage! Albo, jeśli szanujemy język polski, klejonka! Surowiec da się znaleźć w miarę łatwo, podstawowe narzędzia do obróbki makulatury- ręce i nożyczki- też są, a "Lepkol", słabej jakości, transparentnie bury, cuchnący klej do papieru można w osiedlowych placówkach handlu uspołecznionego kupić, majątku też nie kosztuje... może udałoby się nakłonić do nabycia plastikowej buteleczki mieszkaniową samicę alfa rodzaju ludzkiego?...
Powstaje "Jaskinia". Na kartce formatu A4. Wejście zasmarowane na czarno zużytym przy tej okazji do kompletnego wyschnięcia flamastrem. Po obu stronach wejścia- pochodnie, które nijak nie rozjaśniają panującego wewnątrz mroku. Smolista czeluść (jak określiłby to zapewne Maciej Kuczyński) widnieje pośród głazów, uformowanych z podartej na strzępy karty "Expressu Wieczornego", pokrytej wyjątkowo rozmytym drukiem. Każdy kawałek po przyklejeniu zostaje otoczony (znów flamaster!) czarnym, grubym konturem.
Nastolatek ma nieodparte wrażenie, że w tej wyklejance rzeczywiście zawarł to, co chciał zawrzeć. Wkrótce potem ulega ona zniszczeniu w trakcie podlewania roślin doniczkowych- kto by zwracał uwagę na jakieś papiery, przecież bez kaktusów nie da się mieszkać!- ale pierwszy krok zostaje uczyniony.
Następne jednak zmierzają w nie całkiem właściwym kierunku. Druk nie zawsze i nie wszędzie może stanowić motyw dekoracyjny...
W jakiś czas potem pojawia się śmiały pomysł: a może by tak dodać do tych płaskich, za przeproszeniem, kompozycji trzeci wymiar? Wymodelować coś przestrzennie? Na przykład: możliwie realistyczną podobiznę ludzkiej głowy?
Podstawowa trudność: skóra! Z czego? Do dyspozycji jest jedynie trochę gazet, papier pakowy i mocno przeterminowany numer "Płomyczka"... Kolejny pomysł: przecież w zasobach da się znaleźć kredkę świecową z zestawu produkcji ChRL, zatytułowanego, czort wie, czemu, "Flying Eagle"- a ta kredka ma nawet na owijce napis "FLESH". Wysmarować nią zwykły, biały papier, rozprowadzić równo barwę narzędziem, noszącym fachową nazwę "fiszorka" (lektura "Małego słownika..." nie poszła w las) i- teoretycznie- sprawa załatwiona!
Dziś mogę jedynie uśmiechać się na wspomnienie naiwności tej koncepcji. Nie muszę też zbyt długo chyba rozpływać się nad tym, że wówczas tej podobizny głowy nie stworzyłem. Udało mi się to dopiero latem ubiegłego roku...
Powstaje "Jaskinia". Na kartce formatu A4. Wejście zasmarowane na czarno zużytym przy tej okazji do kompletnego wyschnięcia flamastrem. Po obu stronach wejścia- pochodnie, które nijak nie rozjaśniają panującego wewnątrz mroku. Smolista czeluść (jak określiłby to zapewne Maciej Kuczyński) widnieje pośród głazów, uformowanych z podartej na strzępy karty "Expressu Wieczornego", pokrytej wyjątkowo rozmytym drukiem. Każdy kawałek po przyklejeniu zostaje otoczony (znów flamaster!) czarnym, grubym konturem.
Nastolatek ma nieodparte wrażenie, że w tej wyklejance rzeczywiście zawarł to, co chciał zawrzeć. Wkrótce potem ulega ona zniszczeniu w trakcie podlewania roślin doniczkowych- kto by zwracał uwagę na jakieś papiery, przecież bez kaktusów nie da się mieszkać!- ale pierwszy krok zostaje uczyniony.
Następne jednak zmierzają w nie całkiem właściwym kierunku. Druk nie zawsze i nie wszędzie może stanowić motyw dekoracyjny...
W jakiś czas potem pojawia się śmiały pomysł: a może by tak dodać do tych płaskich, za przeproszeniem, kompozycji trzeci wymiar? Wymodelować coś przestrzennie? Na przykład: możliwie realistyczną podobiznę ludzkiej głowy?
Podstawowa trudność: skóra! Z czego? Do dyspozycji jest jedynie trochę gazet, papier pakowy i mocno przeterminowany numer "Płomyczka"... Kolejny pomysł: przecież w zasobach da się znaleźć kredkę świecową z zestawu produkcji ChRL, zatytułowanego, czort wie, czemu, "Flying Eagle"- a ta kredka ma nawet na owijce napis "FLESH". Wysmarować nią zwykły, biały papier, rozprowadzić równo barwę narzędziem, noszącym fachową nazwę "fiszorka" (lektura "Małego słownika..." nie poszła w las) i- teoretycznie- sprawa załatwiona!
Dziś mogę jedynie uśmiechać się na wspomnienie naiwności tej koncepcji. Nie muszę też zbyt długo chyba rozpływać się nad tym, że wówczas tej podobizny głowy nie stworzyłem. Udało mi się to dopiero latem ubiegłego roku...
środa, 9 maja 2012
Geneza purchawek- część I.
Małe wyjaśnienie: niejaki Julian Klaczko raczył niegdyś nazwać produkty twórczości Cypriana K. Norwida "purchawkami" właśnie. Miał w tym trochę racji, nie powiem- dużo później podobną manierę literacką, opartą na przemilczaniu tego, co najistotniejsze, wyszydzili Adolf Bioy Casares i Jerzy Ludwik Borges, kryjący się pod pseudonimem "Cezarego Paladiona", w utworze "To, czego nie ma, nie przynosi szkody". Ja zaś pozwoliłem sobie użyć niezbyt nobilitującego miana, wziętego z sympatycznego skądinąd grzybka, jako nazwy tego, co od pewnego czasu wytwarzam. Choć, rzecz jasna, do poziomu artyzmu C. K. N. bardzo mi daleko.
Jeśli kogoś rażą spolszczenia imion argentyńskich pisarzy, tutaj użyte, to pragnę przypomnieć, że dla Anglosasów brat Władysława IV Wazy zwie się "John Casimir", zaś zasłużony dla Polski i świata, nieżyjący już kapłan jednego z powszechniejszych na Ziemi kultów religijnych nosi imiona "John Paul the Second". Dlaczego miałbym postępować inaczej niźli podobno cywilizowane narody, za jakie uważani są zarówno Brytyjczycy jak i obywatele USA?
Do rzeczy.
Czas: czy to takie ważne? Miejsce: stara kamienica z odciśniętymi śladami secesji, pierwsze piętro, duże, "doludnione" mieszkanie. W jednym z pokoi na pokrytej ciemną, drewnianą (czyżby dębową?) klepką siedzi osobnik w wieku około trzech lat. W rękach trzyma płachtę nieaktualnej już gazety. Może to być "Trybuna Ludu", "Sztandar Młodych", albo jakakolwiek inna, dostępna w kioskach "RUCH-u" (jako że tylko takie istnieją), o ile uda się załapać na dostawę codziennej prasy. Trzylatek zaczyna oddzierać z gazety długie, wąskie pasma. Czyni to stale wzdłuż kierunku włókien celulozy w papierze. Darcie w poprzek jest jego zdaniem niewłaściwe: powstają przy tym nieregularne strzępy o paskudnie poszarpanych brzegach, zaś proces ich oddzielania od całości arkusza staje się niemal niemożliwy do kontrolowania... To, co już zostało oddarte, jest rzucane wprost na podłogę przed dokonującym dzieła zniszczenia. Trzylatek widzi, jak niesamowity kontrast powstaje między ciemną brunatnością drewna a brudną, upstrzoną wyzbytym już znaczenia drukiem, bielą papieru. W tej fazie jakakolwiek próba uprzątnięcia narastającego powoli stosu pasków spotka się ze zdecydowanym protestem trzylatka, wyrażonym przeraźliwym wrzaskiem.
Gdy cała płachta zostaje już przetworzona, jej niszczyciel zaczyna wędrować wzrokiem i uwagą po czarno- białym, trójwymiarowym labiryncie, jaki stworzył. Może być tym zajęty nawet przez dwie godziny, dzięki czemu pozostałe osoby w mieszkaniu mają święty spokój, zaś sprawca pojawienia się poplątanej sterty papierowych pasm czuje w trakcie swej wędrówki coś, czego nie potrafi wyrazić słowami, które już zna... i które byłyby zrozumiałe dla ewentualnego odbiorcy.
(Teraz umiem to wypowiedzieć: podczas tych zajęć wprowadzałem odrobinę własnej, możliwej dla mnie do pojęcia, harmonii w świat wyjątkowo- tak uważałem- pełen nieharmonijnych zjawisk.)
Jeśli kogoś rażą spolszczenia imion argentyńskich pisarzy, tutaj użyte, to pragnę przypomnieć, że dla Anglosasów brat Władysława IV Wazy zwie się "John Casimir", zaś zasłużony dla Polski i świata, nieżyjący już kapłan jednego z powszechniejszych na Ziemi kultów religijnych nosi imiona "John Paul the Second". Dlaczego miałbym postępować inaczej niźli podobno cywilizowane narody, za jakie uważani są zarówno Brytyjczycy jak i obywatele USA?
Do rzeczy.
Czas: czy to takie ważne? Miejsce: stara kamienica z odciśniętymi śladami secesji, pierwsze piętro, duże, "doludnione" mieszkanie. W jednym z pokoi na pokrytej ciemną, drewnianą (czyżby dębową?) klepką siedzi osobnik w wieku około trzech lat. W rękach trzyma płachtę nieaktualnej już gazety. Może to być "Trybuna Ludu", "Sztandar Młodych", albo jakakolwiek inna, dostępna w kioskach "RUCH-u" (jako że tylko takie istnieją), o ile uda się załapać na dostawę codziennej prasy. Trzylatek zaczyna oddzierać z gazety długie, wąskie pasma. Czyni to stale wzdłuż kierunku włókien celulozy w papierze. Darcie w poprzek jest jego zdaniem niewłaściwe: powstają przy tym nieregularne strzępy o paskudnie poszarpanych brzegach, zaś proces ich oddzielania od całości arkusza staje się niemal niemożliwy do kontrolowania... To, co już zostało oddarte, jest rzucane wprost na podłogę przed dokonującym dzieła zniszczenia. Trzylatek widzi, jak niesamowity kontrast powstaje między ciemną brunatnością drewna a brudną, upstrzoną wyzbytym już znaczenia drukiem, bielą papieru. W tej fazie jakakolwiek próba uprzątnięcia narastającego powoli stosu pasków spotka się ze zdecydowanym protestem trzylatka, wyrażonym przeraźliwym wrzaskiem.
Gdy cała płachta zostaje już przetworzona, jej niszczyciel zaczyna wędrować wzrokiem i uwagą po czarno- białym, trójwymiarowym labiryncie, jaki stworzył. Może być tym zajęty nawet przez dwie godziny, dzięki czemu pozostałe osoby w mieszkaniu mają święty spokój, zaś sprawca pojawienia się poplątanej sterty papierowych pasm czuje w trakcie swej wędrówki coś, czego nie potrafi wyrazić słowami, które już zna... i które byłyby zrozumiałe dla ewentualnego odbiorcy.
(Teraz umiem to wypowiedzieć: podczas tych zajęć wprowadzałem odrobinę własnej, możliwej dla mnie do pojęcia, harmonii w świat wyjątkowo- tak uważałem- pełen nieharmonijnych zjawisk.)
wtorek, 8 maja 2012
Słowa.
Niektóre potrafią być w swoim znaczeniu naprawdę irytująco nieostre. Niewyraźne. Nieprecyzyjne. Przykład? Ot, choćby "dobro", "zło" i związane z nimi przymiotniki, o przysłówkach nie wspominając. Fryderyk Nietzsche miał akurat to szczęście, że w języku niemieckim istnieje rozróżnienie między pojęciami "gut" (dobry), "bose" (krzywdzący) i "schlecht" (wadliwy). Z tej zagwozdki lingwistycznej wywiódł cały systemat, który nota bene mało co się chyba przydał jego schorowanemu twórcy.
W polszczyźnie brak takiego, za przeproszeniem, niuansu. Ale co właściwie w takim razie znaczą te słowa na "d" i "z"?
Zbadałem sprawę na swój brutalny, prymitywny sposób. Wynik: wedle mojego niedoskonałego osądu to jedynie skróty myślowe. Mianem "dobra" gatunek ludzki określa to, co służy biologicznemu przetrwaniu jednostki bądź zbiorowości, "zła" zaś- wszystko, co w takim przedłużeniu egzystencji przeszkadza. I bywa, że pod tym względem występuje głęboka sprzeczność- weźmy pod uwagę choćby jakże trafne spostrzeżenia Kalego z "W pustyni i w puszczy" Sienkiewicza albo sytuację w obozie pracy przymusowej: czy dla osadzonych tam mordercza harówka dla wzmocnienia potęgi totalitarnego państwa to coś "dobrego"? Raczej nie za bardzo. A dla (nielicznej zwykle) grupy decydentów w tym państwie? Wprost przeciwnie.
Ja zaś nie lubię niejasności. Dlatego odrzuciłem te pojęcia. Używam ich czasami, owszem, ale tylko wobec istot, które prawdopodobnie jeszcze w nie wierzą. Dla mnie to już tylko kolejny z potencjalnie szkodliwych mitów, stworzonych przez tzw. ludzkość.
Na swój prywatny użytek wolę korzystać ze słów "harmonijn/y/a/e/ie" i "nieharmonijn/y/a/e/ie".
A z kim lub czym ta harmonia miałaby występować?
Ze mną, oczywiście. I nie popadam tutaj w pychę- przecież najbardziej podstawową rzeczą, jaką się ma, jest własna indywidualność. Zaniedbana zaczyna boleć. W paskudny sposób. I wtedy pojawiają się patologie typu alkoholizm, narkomania, bądź- w lżejszych przypadkach- ucieczka w Bieszczady, jeśli mówić o tubylcach. Rzeczywistość da się zaś mierzyć jedynie własną miarą. Gdy ktoś próbuje robić to miarą cudzą, nieświadomie tworzy autokarykaturę, bo wygląda to tak, jakby usiłował korzystać z należącej do innej osoby najbardziej tylnej części ludzkiego ciała: rozmiar nieodpowiedni, a i ciężko się tego w toalecie używa.
Owszem, niektórzy potrafią całkiem zręcznie udawać to, o czym wspomniałem powyżej... ale to udawanie zawsze w końcu wychodzi na jaw.
W polszczyźnie brak takiego, za przeproszeniem, niuansu. Ale co właściwie w takim razie znaczą te słowa na "d" i "z"?
Zbadałem sprawę na swój brutalny, prymitywny sposób. Wynik: wedle mojego niedoskonałego osądu to jedynie skróty myślowe. Mianem "dobra" gatunek ludzki określa to, co służy biologicznemu przetrwaniu jednostki bądź zbiorowości, "zła" zaś- wszystko, co w takim przedłużeniu egzystencji przeszkadza. I bywa, że pod tym względem występuje głęboka sprzeczność- weźmy pod uwagę choćby jakże trafne spostrzeżenia Kalego z "W pustyni i w puszczy" Sienkiewicza albo sytuację w obozie pracy przymusowej: czy dla osadzonych tam mordercza harówka dla wzmocnienia potęgi totalitarnego państwa to coś "dobrego"? Raczej nie za bardzo. A dla (nielicznej zwykle) grupy decydentów w tym państwie? Wprost przeciwnie.
Ja zaś nie lubię niejasności. Dlatego odrzuciłem te pojęcia. Używam ich czasami, owszem, ale tylko wobec istot, które prawdopodobnie jeszcze w nie wierzą. Dla mnie to już tylko kolejny z potencjalnie szkodliwych mitów, stworzonych przez tzw. ludzkość.
Na swój prywatny użytek wolę korzystać ze słów "harmonijn/y/a/e/ie" i "nieharmonijn/y/a/e/ie".
A z kim lub czym ta harmonia miałaby występować?
Ze mną, oczywiście. I nie popadam tutaj w pychę- przecież najbardziej podstawową rzeczą, jaką się ma, jest własna indywidualność. Zaniedbana zaczyna boleć. W paskudny sposób. I wtedy pojawiają się patologie typu alkoholizm, narkomania, bądź- w lżejszych przypadkach- ucieczka w Bieszczady, jeśli mówić o tubylcach. Rzeczywistość da się zaś mierzyć jedynie własną miarą. Gdy ktoś próbuje robić to miarą cudzą, nieświadomie tworzy autokarykaturę, bo wygląda to tak, jakby usiłował korzystać z należącej do innej osoby najbardziej tylnej części ludzkiego ciała: rozmiar nieodpowiedni, a i ciężko się tego w toalecie używa.
Owszem, niektórzy potrafią całkiem zręcznie udawać to, o czym wspomniałem powyżej... ale to udawanie zawsze w końcu wychodzi na jaw.
poniedziałek, 7 maja 2012
Kim jestem?
Tylko i wyłącznie- co pragnę podkreślić z całą mocą- sobą. Oraz kimś jeszcze.
Po pierwsze- mocno obolałym osobnikiem, usiłującym wyrzeźbić z pustki choćby kawałek własnego znaczenia.
Po drugie- kimś od obróbki i przekazywania danych.
Po trzecie- nie oszukujmy się, fetyszystą.
Po czwarte- posiadaczem średnio zdrowego ciała samca rodzaju ludzkiego.
Dlaczego założyłem ten dziennik?
Jakikolwiek metabolizm powoduje powstawanie substancji odpadowych, niestrawnych resztek, nierzadko trucizn. Ich nadmierne gromadzenie w organiźmie grozi przykrymi skutkami. (Dotkliwie przekonał się o tym choćby Stefan Żeromski.) Metabolizm informacyjny również wymaga usuwania takich treści.
Zacząłem więc od wczoraj wylewać tu swój jad. Jeśli przypadkiem kogoś opryskam... i jeśli, być może, czyjś ustrój zareaguje na te toksyny, będę prawdopodobnie co najmniej umiarkowanie zadowoloną jednostką.
Po pierwsze- mocno obolałym osobnikiem, usiłującym wyrzeźbić z pustki choćby kawałek własnego znaczenia.
Po drugie- kimś od obróbki i przekazywania danych.
Po trzecie- nie oszukujmy się, fetyszystą.
Po czwarte- posiadaczem średnio zdrowego ciała samca rodzaju ludzkiego.
Dlaczego założyłem ten dziennik?
Jakikolwiek metabolizm powoduje powstawanie substancji odpadowych, niestrawnych resztek, nierzadko trucizn. Ich nadmierne gromadzenie w organiźmie grozi przykrymi skutkami. (Dotkliwie przekonał się o tym choćby Stefan Żeromski.) Metabolizm informacyjny również wymaga usuwania takich treści.
Zacząłem więc od wczoraj wylewać tu swój jad. Jeśli przypadkiem kogoś opryskam... i jeśli, być może, czyjś ustrój zareaguje na te toksyny, będę prawdopodobnie co najmniej umiarkowanie zadowoloną jednostką.
niedziela, 6 maja 2012
Zamiast wstępu.
Spowiadać się nie myślę, a myślę inaczej.
Atom, wbrew swojej nazwie, też rozpaść się może.
Moim jest to, co moje. Reszta nic nie znaczy.
Agresja? Chuć? Pogarda? To są dary Boże:
Ekran z nich tworzę- on mnie od świata zasłania.
Ludziom zaś co dać chciałbym, tego prawo wzbrania.
Atom, wbrew swojej nazwie, też rozpaść się może.
Moim jest to, co moje. Reszta nic nie znaczy.
Agresja? Chuć? Pogarda? To są dary Boże:
Ekran z nich tworzę- on mnie od świata zasłania.
Ludziom zaś co dać chciałbym, tego prawo wzbrania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)