czwartek, 24 maja 2012

Znak?

Ponieważ ukończyłem dziś działania, związane z pracą zarobkową, mocno przed południem, postanowiłem podjąć kolejną wyprawę w ramach akcji, którą nazwałem nieco megalomańsko "Niedużą Ofensywą Wiosenną". Sęk w tym, że w wyniku pożałowania godnego splotu wypadków nauczyłem się czytać grubo przed rozpoczęciem "nauki" szkolnej, gdy ciało, z którego obecnie korzystam, liczyło sobie około czterech lat. Co i rusz zadawałem wówczas pytanie: "jaka to literka?", aż w końcu- było to w kuchni- stojąc obok taboretu , nad którego blat wystawała mi tylko głowa i spoglądając na rozłożoną na nim, nieaktualną gazetę, stwierdziłem, że rozumiem, co jest na tym brudnobiałym papierze wydrukowane. Tak zaczęło się moje nieszczęsne uzależnienie od słowa powielonego mechanicznie. Obecnie, niestety, nowe książki kosztują... całkiem sporo, niedawno odkryłem np. pozycję, która bardzo by mi się przydała, traktującą o sztukach pięknych w okresie secesji. Cóż, kiedy jej cena wynosiła 160 PLN, kwotę, za którą mógłbym zaopatrzyć się w pożywienie dla ciała na trzy dni! A głód narkotyczny, wiadomo, potrafi dokuczyć.
Co z tym zrobić?
W 2007 roku, podczas "kryzysu Zielonej Mili", zacząłem korzystać z biblioteki publicznej, położonej o parę kroków od miejsca pracy. Zauważyłem wówczas, że obok wejścia znajduje się tam półeczka, opatrzona tabliczką z napisem "Dary dla czytelników". Drukowane słowo za darmo? Hurra! Zawartość biblioteki- ta, która była dla mnie interesująca- wyczerpała się w dwa lata, ale nadal regularnie tam chodzę w nadziei znalezienia na tej półeczce jakiejkolwiek zdobyczy. Mól książkowy? Stanowczo nie- raczej sęp, jeśli wziąć pod uwagę wygląd zewnętrzny. Nie powiem, powiększyłem dzięki temu swój księgozbiór o całkiem sporo pozycji, po które w innym wypadku nawet bym nie sięgnął... ba, wręcz nie wiedziałbym, że one istnieją!
Tylko, że głodu nie da się zaspokoić na stałe.
Ostatnio zaś aż za często wita mnie tam widok pustej półki.
Niemniej jednak dopadłem tam niedawno skrawka papieru, zawierającego adresy innych bibliotek publicznych w dzielnicy miasta, w której pracuję zarobkowo. Pomyślałem więc, że można by sprawdzić czy i w tych placówkach nie dałoby się znaleźć takich półeczek z, powiedzmy, informacyjną padliną.
Do tej pory odkryłem dwa takie miejsca. Zawszeć to jakaś pociecha, choć po odkryciu ich nie odwiedziłem. A i muszę przyznać, że niewesoło z tymi bibliotekami publicznymi- mało miejsca, księgozbiory też dosyć skromne, całkiem sporo z nich znalazłem też nieczynnymi.
(Jeśli zastosować metodę percepcji Filipa K. Dicka, to zachodzi obawa, iż mamy tu do czynienia z planowym odmóżdżaniem obywateli kraju, który może i jest Polską, ale jako państwo dla mnie miano Wolski nosi. Wszelkich pseudopatriotów nie mam zamiaru przepraszać za powyższe stwierdzenie- jeśli jest dla nich oburzające, to znaczy, że ich też już odmóżdżono.)
Ten właśnie ciąg poszukiwań nazwałem "Niedużą Ofensywą Wiosenną".
Ruszyłem więc w to rozsłonecznione przedpołudnie, drogą wiodącą wzdłuż niewidzialnej dla mnie rzeki, chwytając w nozdrza wszelkie zapachy, jakie tylko mogłem wyłapać z powietrza. Spalin samochodowych- w sumie niewiele, wonie industrialne też zanadto się nie wnęcały, nad wszystkim niemalże dominował słodko- gorzkawy wyziew, produkowany przez wciąż jeszcze nie w pełni rozwinięte liście na drzewach. Zapach właściwy obecnej porze roku, zatem harmonijny... i tylko w kilku miejscach ta olfaktoryczna melodia a la Vivaldi została raptownie przerwana przez fetor, wydobywający się z pozatykanych wszelkim paskudztwem studzienek kanalizacyjnych. Ha, najwyraźniej pieniądze na niepotrzebne nikomu imprezy pseudosportowe są, ale na przeczyszczenie odpływów już ich nie ma.
Biblioteka okazała się zamknięta.
Trudno. Ale nie odszedłem stamtąd bez zdobyczy. Na ohydnie wysmarowanej farbą w aerozolu przez miejscowych kretynów klatce schodowej, we wnęce pod kaloryferem, leżało sobie parę broszurek reklamowych. "Hebe". Podtytuł: "Health & Beauty". Doceniam tę grę słów, odwołującą się do mitologii Hellady.
A taki druczek reklamowy to przecież i coś, co można przeczytać, i później wykorzystać jako surowiec.
Potężnym kichnięciem- pyłki traw nie próżnowały- zainaugurowałem drogę powrotną. W drodze na przystanek autobusowy, wciąż bacznie śledząc otoczenie, zahaczyłem kątem pola widzenia o tekturową wywieszkę na ścianie jednego z domów.
"Kwiaciarnia >>Gaudi<< zaprasza!"
Ślepia stanęły mi w słup. Więcej. Niemalże zobaczyłem w wyobraźni uśmiechniętą twarz siwobrodego ascety z Katalonii i to, jak przyjaźnie skinął mi głową. Przecież o Antonim Gaudim i Cornet nie dalej jak przedwczoraj pisałem w tym dzienniku!
Oczywiście podyrdałem czym prędzej do tej kwiaciarni, chcąc sprawdzić czy jej tak zacne miano odzwierciedla się choć trochę w sprzedawanym tam towarze... ale okazała się również zamknięta. Chociaż muszę przyznać, że jedna z roślin na wystawie budziła swymi kształtami i barwami skojarzenia z willą "El Capricho".
Jadąc już nieco później autobusem, zauważyłem tzw. billboard, na którym głupio wyglądająca, pluszowa (chyba) małpa prezentowała swe wątpliwe wdzięki, mając za tło... La Sagrada Familia! Napis pod spodem głosił: "Goryl Śnieżek w Barcelonie". Nie wiem, co to ma być i nie obchodzi mnie to. Natomiast fakt zaistnienia dwóch powyżej opisanych zbiegów okoliczności (?), związanych z jedną i tą samą osobą architekta- czarodzieja, uważam za nadzwyczaj istotny.
Znak?
Być może.
Interpretacja?
Nigdy nie można mieć pewności, ale chciałbym wierzyć, że było to przetłumaczone z języka katalońskiego na symboliczny zdanie o brzmieniu: "rób dalej to, co robisz."
Aczkolwiek wiem też, że zbyt intensywna wiara w znaki potrafi wydać stanowczo niestrawne owoce...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz