Moje ciągoty w stronę "recyklingu" coraz łatwiej dostępnego surowca wzmagały się i opadały, ale rzadko prowadziły do powstania czegoś, co w moim mniemaniu byłoby godne jakiejkolwiek uwagi. Jedyny chyba wyjątek miał miejsce u samego schyłku XX wieku, wkrótce po tym, jak pewien tłumacz, prezenter radiowy i znawca harmonijnej muzyki zakończył z własnej woli swą ziemską egzystencję. Przybiło mnie to, jako że wcześniej nieraz czekałem na jego programy tak, jak zapewne ofiara wielokrotnych, powikłanych złamań kości czekałaby na kolejną dawkę środków przeciwbólowych. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej, kupiłem dołączony do powszechnie znanej gazety ilustrowany magazyn z artykułem o potomku malarza. Na ile zawarta tam treść była prawdziwa- nie wiem, nie mnie oceniać rzetelność dziennikarską. Ale uwagę moją przykuło zamieszczone w artykule zdjęcie, przedstawiające profil T. B. na tle portretu karykaturalnie pięknej kobiety o wyraźnie gadzich cechach urody. Nie wytrzymałem. Wyciąłem fotografię, oprawiłem ją we własnoręcznie wykonaną, pentagonalną ramę (za surowiec posłużyła mi właśnie owa gazeta) i... okazało się, że ten "prezent od samobójcy" przynosi przeraźliwego pecha: cokolwiek zacząłem robić, uzyskiwałem rezultaty zupełnie inne od zamierzonych, a i nierzadko powodujące ból. Musiałem więc skontrować ten dziwny wpływ, tworząc własny pentagram ochronny. Z identycznego jakościowo materiału, ale o innej zawartości wizualnej. Zadziałało, choć było to naprawdę trudne i wyczerpujące.
Rok 2007. Obolały po zdarzeniach, które nazwałem na własny użytek "kryzysem Zielonej Mili" wybieram się we wtorek powielkanocny do miasta, będącego siedzibą m. in. muzeum sztuki secesyjnej. Dla odreagowania wciąż trzęsącej mną wówczas traumy. Wyszło coś z tego? Może... ale byłem wtedy zanadto posiniaczony emocjonalnie, by móc to zauważyć. Jednakże głęboko utkwiły mi w pamięci znalezione w tymże muzeum naczynia, będące dziełem umysłu i rąk Emila Galle. Czy również Ludwika Tiffany'ego? Znów nie mam pewności... ale wiem, że to było ziarno.
Rok 2008, schyłek lata: nasionko zaczyna kiełkować. Z pustki egzystencjalnej napływa pytanie: a może by tak spróbować stworzyć papierowy wazonik? Po krótkich zmaganiach z własną bezwładnością odpowiedziałem na to wyzwanie z próżni.
"Buc!"
Tak, ja wiem, że to słowo w Małopolsce jest ciężkim wulgaryzmem, że gdzie indziej funkcjonuje jako synonim "bęcwała" (a po czesku dosłownie "bęc!" właśnie znaczy), ale w moim prywatnym języku jest to nazwa zwierzęcia, dość powszechnie uznawanego za urocze, które jednak potrafi być też niewąskim szkodnikiem upraw.
Prymitywne? Zgoda. Takie, jak miało być? Oczywiście, że nie! To jednak był przecież tylko początek. Eksperyment: wyjdzie cokolwiek? Uznałem iż wyszło i że przyda się kontynuacja: stworzenie czegoś o bardziej geometrycznych kształtach i z większym udziałem kolorów. Ale o tym- w ewentualnym późniejszym czasie.
(Chyba będę musiał założyć sobie w tej okolicy galerię obrazków- ostatecznie mam już w miarę sporo wizerunków tych wszystkich purchawek, jakie dotąd wyhodowałem na wątpliwych pokładach własnej cierpliwości...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz